Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Franck Cammas dla magazynu „Wiatr”

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • niedziela, 4 listopada 2012

Toniemy albo wygrywamy

Francuski skipper Franck Cammas wygrał wraz z załogą jachtu „Groupama” okołoziemskie regaty etapowe Volvo Ocean Race. Krótko po powrocie do domu opowiedział nam o kulisach swej oceanicznej walki oraz o planach na przyszłość.

Nie masz na razie dość żeglarstwa?
Nie, wciąż jeszcze jestem głodny pływania. Choć, oczywiście, teraz doskonale sypiam w swoim łóżku.

Wielu wywiadów udzieliłeś po zwycięstwie?
Pierwszych udzielałem jeszcze na wodzie, w drodze do Galway. Później było ich tak dużo, że po pięćdziesiątym przestałem liczyć. Teraz fala opada, ale dziennikarze wciąż dzwonią. To bardzo miłe, ale bywa także męczące. Rozumiem jednak, że to cena zwycięstwa.

Czujesz się najlepszym żeglarzem na świecie?
(Śmiech) Nie, nie, ale to miłe, co mówisz. Wygrałem regaty Volvo Ocean Race w pierwszym starcie. Byliśmy dobrze przygotowani. Po prostu zrobiłem to, co do mnie należało.

Czy te regaty były przełomem w twojej karierze?
Chyba nie. Pływam już wiele lat i sukcesów trochę się nazbierało. Na pewno są ważnym doświadczeniem, bo rozegrane zostały na jednokadłubowcach, co stanowiło dla mnie pewną nowość. Była to także bardzo pouczająca lekcja. Ale to nie znaczy, że teraz porzucę katamarany czy trimarany i zacznę się ścigać tylko na takich jachtach jak z regat Volvo.

Ze swym sponsorem, firmą ubezpieczeniową Groupama, związany jesteś kontraktem od 1998 roku czyli już 14 lat. To chyba światowy rekord w sporcie?
To rzeczywiście bardzo długa współpraca, być może nawet rekordowo długa. We Francji jednak wieloletnie umowy sponsorskie nie są czymś rzadkim. Takimi wiernymi mecenasami żeglarstwa są także firmy Fleury Michon, Sodebo, Banque Populaire czy Fujicolor. Mój kontrakt trwa długo, więc należy sądzić, że obie strony wypełniają należycie swoje zobowiązania i są zadowolone z rezultatów współpracy.

W jaki sposób przygotowywaliście się do Volvo Ocean Race?
Wkrótce po zakończeniu poprzednich regat kupiliśmy zwycięski jacht, „Ericsson 4″, który po remoncie został przemalowany i nazwany „Groupama 70″. Podpisaliśmy kontrakt z konstruktorem Juanem Kouyoumdijanem, powołaliśmy szybko sztab techniczny i zabraliśmy się do pracy. Dwa lata trenowaliśmy w różnych miejscach na świecie, koncentrując się na ustawieniu jachtu w rozmaitych warunkach pogodowych i doborze najlepszych żagli. Jacht tej klasy to skomplikowana maszyna i opanowanie jej wymaga czasu i spokoju. Po zwodowaniu nowego jachtu, na którym popłynęliśmy w regatach, testowaliśmy szybkość nowej konstrukcji. Ten czas był bardzo twórczy i dał nam wiele do myślenia. Nie chciałbym się wdawać w szczegóły, ale wiele się wtedy nauczyłem. Ponadto sporo uwagi poświęcaliśmy na wybranie najlepszych ludzi i zgranie zespołu.

Wielu było chętnych do tej pracy?
Sporo. Oczywiście wybraliśmy najlepszych.

Ile osób tworzy zespół?
Przy projekcie zatrudnionych było 70 osób, w tym 20 pracowników stoczni. Pozostała pięćdziesiątka to fachowcy z różnych dziedzin. Załogę startującą w wyścigu często rekrutuje się spośród tej grupy, ale to nie jest regułą. Każdy członek ekipy jest wysokiej klasy specjalistą, nie tylko od ścigania. Są ludzie od takielunku, od żagli, układów hydraulicznych, kompozytów, sterowania, żywienia i wielu innych elementów, które dopiero powiązane z sobą tworzą sprawny mechanizm. Oczywiście, nie można powiedzieć, że na pokład biorę inżynierów i uczę ich żeglarstwa podczas regat, ale nie mogę też zabrać samych regatowców, znających się jedynie na trymowaniu i sterowaniu, bo to nie gwarantuje sukcesu. Największą sztuką jest właśnie dobranie załogi spośród wyśmienitych żeglarzy i świetnych specjalistów z różnych dziedzin, którzy do tego pasują do siebie charakterologicznie. To trudne zadanie, ale się udało.

Na pokładzie miałeś załogantów z pięciu krajów: Francji, Nowej Zelandii, Australii, Szwecji i Irlandii. Nie było problemów z komunikacją?
Żadnych. To zawodowcy od lat przyzwyczajeni do takich warunków pracy i budowania międzykulturowych relacji. To stały element zawodowego żeglarstwa.

Czy po pierwszym etapie, do Kapsztadu, w którym przypłynęliście na trzecim, ale zarazem ostatnim miejscu (pozostałe załogi musiały się wycofać z tego biegu), miałeś nadzieję na zwycięstwo?
To były dla nas trudne chwile. Wskutek błędów mieliśmy dużą stratę do liderów i nastroje członków załogi były umiarkowane. Ale podnieśliśmy się z tego w kolejnych etapach, wyciągnęliśmy wnioski z porażki i później było coraz lepiej.

Po etapie czwartym, do Auckland, który wygraliście, myślałeś, że możesz wygrać?
Wówczas nie byłem nawet pewny, czy zdołamy ocalić przeciekający jacht. Mówiliśmy, że albo zatoniemy, albo wygramy. Wygraliśmy. Pojawiła się wtedy realna szansa na zwycięstwo, choć chyba nikt głośno o tym nie mówił. Później, kiedy na pokład spadał maszt podczas piątego etapu do Itajai, znów straciliśmy nadzieję. Dobrze, że na krótko. To był bardzo pechowy etap, a zarazem popis woli walki załogi „Telefoniki”, która nie poddawała się do końca pomimo sporych problemów.

Jak reagują członkowie załogi na taką huśtawkę nastrojów?
To zależy od ekipy. My prędko pozbieraliśmy się po porażce. Później mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, że maszt złamał się niedaleko urugwajskiego brzegu. Szybko zrobiliśmy, co trzeba i popłynęliśmy na metę po kolejne 20 punktów.

Po etapie do Lizbony wyszliście na pierwsze miejsce. Uwierzyłeś wtedy w końcowy sukces?
Tak, wtedy już myślałem, że będzie dobrze. Ale przed nami były jeszcze dwa trudne sprinterskie etapy, na których wiele mogło się zdarzyć. Nam zależało, aby wygrać w Lorient, gdzie mamy bazę. Chcieliśmy w ten sposób podziękować naszym kibicom. Wygraliśmy, ale nie było łatwo. Zwyciężyliśmy wskutek awarii na jachcie „Telefonica” – walka była naprawdę wyczerpująca.

Co byś zmienił w regatach Volvo Ocean Race?
To regaty bez słabych stron. No, może trwają trochę zbyt długo. Ale to naprawdę wspaniała impreza, perfekcyjnie przygotowana, z bogatą tradycją i wspaniałą atmosferą.

Czy oderwanie się na osiem miesięcy od rodziny to trudna próba?
Jasne! Ale rodziny na szczęście odwiedzają nas w portach etapowych. Jest więc namiastka kontaktu, choć pożegnania bywają czasem trudne. Teraz bardzo cieszę się z tego, że mam czas dla rodziny.

Ile kosztował udział jachtu „Groupama” w Volvo Ocean Race? Na ten temat mówi się sporo i padają bardzo różne kwoty…
Program pochłonął 30 milionów euro. Z tego niecała jedna trzecia przeznaczona została na jacht. Resztę wydaliśmy na logistykę, zaplecze techniczne i pracę osób wspierających projekt.

Czy to był wystarczający budżet?
W żeglarstwie zawsze budżet jest za mały. Zawsze można wydać więcej. My jestem usatysfakcjonowani warunkami, jakie mieliśmy podczas przygotowań.

W twoim kontrakcie znalazł się zapis, że wystartujesz w dwóch edycjach Volvo Ocean Race. Czy po zmianie reguł gry i wprowadzeniu klasy one-design, nic się nie zmieni w twoich planach?
Nie, nic się nie zmieni. Mogę potwierdzić, że wezmę udział w kolejnej edycji tych regat. Cieszę się, myśląc o starcie na monotypach. To będzie prawdziwa próba dla ludzi i pełna weryfikacja ich umiejętności. Musimy pamiętać, że sytuacja ekonomiczna na świecie nie jest dobra, kryzys daje się we znaki i trzeba szukać oszczędności. A regaty Volvo Ocean Race rozgrywane na jachtach monotypowych to właśnie krok w kierunku zmniejszenia budżetów startujących ekip. Choć równocześnie, mam nadzieję, że łodzie one-design to nie jest jedyny kierunek rozwoju regatowego żeglarstwa oceanicznego.

Wolisz żeglować z załogą czy samotnie?
Ostatnio oczywiście załogowo, wszak wygraliśmy ważne regaty. Ale dobrze odnajduję się w każdym rodzaju żeglowania. Ważne, by projekt był dobrze przygotowany.

Nie masz jeszcze czterdziestki, a za sobą zwycięstwa we wszystkich regatach. Jakie masz plany na życie po zakończeniu kariery?
Na razie pływam i nie czuję się tym znudzony. W przyszłości na pewno będę robił coś innego, ale to mgliste plany.

Czy pływasz czasami po prostu dla przyjemności?
Tak, ale problem polega na tym, że nie mogę spokojnie usiedzieć na pokładzie. Zaraz zabieram się do trymowania, ustawiania żagli, przymierzam się do innych jachtów. Jeśli ktoś mnie wyprzedza, staram się zwiększyć prędkość i wyjść na prowadzenie, nawet jeśli jesteśmy w rejsie rekreacyjnym. Taka choroba zawodowa, już chyba się od niej nie uwolnię.

Czasem jesteś porównywany do Erica Tabarly’ego, który także słynął z perfekcyjnego przygotowania jachtów do regat…
Tak, czasami. Pamiętajmy jednak, że mówimy o legendzie. We Francji wszyscy żeglarze traktują Erica jak patrona, ojca sukcesów, który pozwolił zmienić postrzeganie żeglarstwa. Proste porównanie mojej osoby do niego byłoby nietaktem.

Jaki jest jacht twoich marzeń?
Ostatnio jest nim 72-stopowy katamaran przygotowywany do startu w Pucharze Ameryki. Chciałbym wystartować w tych regatach, ale jeszcze nie w najbliższej edycji. To jeden z wariantów rozwoju mojej kariery żeglarskiej. Na razie jednak nie chciałbym dłużej rozmawiać na ten temat, bo jeszcze nie prowadzę konkretnych rozmów, więc nie ma sensu spekulować.

Stworzysz własny syndykat oparty na współpracy z Groupamą?
Przecież miałem nic nie mówić! To na razie tylko pomysł, a wiadomo, że nie każdy udaje się zrealizować na wodzie. Myślę jednak, że nadchodzi czas, bym spróbował sił w takich regatach…

Rozmawiał Marek Słodownik

Dziękujemy Justynie Szafraniec z firmy Proama Polska oraz Solene Rennuit z agencji Welcome on Board za pomoc, dzięki której mogliśmy przeprowadzić rozmowę z Franckiem Cammasem.

Tagi: .
Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości