Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Henryk Jaskuła wspomina braci Ejsmont. Zdjęcia sprzed 51 lat

Jaskuła: „Znałem ich obu. Po raz pierwszy zobaczyłem Ejsmontów w jadalni ośrodka LOK w Jastarni latem 1962 roku”.

  • Tekst i zdjęcia Henryk Jaskuła
  • wtorek, 2 czerwca 2015

CZYTAJ TAKŻE: 

http://magazynwiatr.pl/blog/bracia-ejsmont-uciekinierzy-xx-wieku/

Po lekturze artykułu o braciach Ejsmont w magazynie „Wiatr” Henryk Jaskuła napisał niezwykły tekst, w którym wspomina swą znajomość z Mieczysławem i Piotrem.

Tragiczną historię Ejsmontów przypomniała na łamach „Wiatru” Katarzyna Skorska, która spotkała się z siostrą bliźniaków Wandą Śmiechowicz. Mieczysław i Piotr oraz towarzyszący im Wojtek Dąbrowski zaginęli u wybrzeży Argentyny w grudniu 1969 roku. Bliźniacy z Węgorzewa kontynuowali swój wymarzony rejs dookoła świata niewielkim jachtem „Polonia”. Wyruszyli z Nowego Jorku 12 lipca. Trasa miała prowadzić na wschód: do Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich, poprzez Kapsztad w RPA, do Australii, przez Pacyfik i wokół Hornu. Pierwsze 3360 mil z Nowego Jorku do Las Palmas pokonali przez 31 dni i 12 godzin. Po tygodniowej przerwie wyruszyli w stronę południowej Afryki. W trakcie tego etapu potężna fala uszkodziła jacht, więc zmienili plany i popłynęli do Brazylii. Naprawa jachtu w Rio de Janeiro zajęła im dwa miesiące, po czym postanowili opłynąć Ziemię Ognistą i Horn. Niestety nie dotarli nawet w rejon Cieśniny Magellana… Mija właśnie 45 lat od chwili, gdy słuch o nich zaginął. Oto jak bliźniaków z Węgorzewa wspomina Henryk Jaskuła, pierwszy Polak, który opłynął świat w samotnym rejsie bez zawijania do portów.

***

Znałem ich obu. Po raz pierwszy zobaczyłem Ejsmontów w jadalni ośrodka LOK w Jastarni latem 1962 roku. Byłem tam na pierwszym kursie żeglarskim na stopień sternika jachtowego. Dla rokującej młodzieży kursy były wtedy bezpłatne, a dla takich jak ja (wiek: 39 lat, zawód: inżynier) – pełnopłatne. Skierowanie na szkolenie miałem z rzeszowskiego LOK.

Bracia Ejsmont, podobni do siebie jak dwie krople wody, pojawili się w mundurach „marwoju”, z jedną belką na ramieniu. Wyglądali na bardzo zadowolonych z życia. Już wtedy otoczeni byli legendą. Opowiadano o tym, jak wyszli omegą na Bałtyk bez odprawy granicznej i dotarli na Bornholm. Po prostu popłynęli z Zalewu Szczecińskiego w kierunku Dziwnowa w biały dzień. Strażnicy z Wojsk Ochrony Pogranicza zapewne grali wtedy w karty. Mietek i Piotr wzięli na drogę bochenek chleba, dwie konserwy i trochę wody.

Rok później byłem w Jastarni na takim samym trzytygodniowym kursie – dopiero po nim ośmieliłem się przystąpić do egzaminu. Piotr Ejsmont był wtedy instruktorem w stopniu sternika morskiego. Poznaliśmy się, ale nic razem nie wypiliśmy, gdyż w tamtych czasach dostęp kursanta do instruktora był trudniejszy niż chłopa do szlachcica w XVI wieku. Ku mojemu zdziwieniu, Piotruś nie nadużywał tej wyższości klasowej, tak jak czynili to inni instruktorzy.

W 1964 roku, już ze stopniem sternika jachtowego i po pierwszym bałtyckim rejsie na „Syriusie”, dostałem skierowanie z rzeszowskiego LOK na rejs z Jastarni. Czekały tam dwa jachty: „Generał Zaruski” i „Wielkopolska”. Na „Zaruskiego” nikt wtedy nie chciał iść. Każdy wiedział, że na tej jednostce posadzą go na cały rejs do obsługi szota kliwra i tyle z żeglarstwa. Za stołem w holu ośrodka siedział Piotrek i zapisywał przybyszów. Zrozumiałem, że mam szansę, by otrzymać miejsce na „Wielkopolsce”. Po zakończeniu urzędowania podszedłem do Piotra jak swój do swego i mówię: „Piotrek, zapraszam cię do »Zdrojowej«”. Idziemy więc w kierunku restauracji, chwilę rozmawiamy jak starzy znajomi, a on nagle oznajmia: „Ja nie jestem Piotrek, tylko Mietek, ale to nie ma znaczenia. Z bratem się umówiliśmy, że przyjaciele jednego są przyjaciółmi drugiego”. Te słowa mnie ośmieliły…

Po wizycie w „Zdrojowej” zaprzyjaźniłem się z Mietkiem okrutnie, na zabój. Opowiedział mi o planach rejsu dookoła świata, a ponieważ w mojej głowie też świtały podobne marzenia, czuliśmy się jak bracia. I wiem, że mógłbym się stać trzecim bratem Ejsmontem, gdyż Mietek gorąco mnie zapraszał na ten ich wymarzony rejs. Stanęło na tym, że na razie popłyniemy razem „Wielkopolską” na Bałtyk.

Mietek w stopniu sternika morskiego był zastępcą kapitana. Mnie powierzono funkcję drugiego oficera. Kapitan dał mi do ręki ponad 4 tys. zł na prowiant. Tak to wtedy było: nie robiliśmy zaprowiantowania w ośrodku, tylko dostawało się pieniądze – kilka złotych na głowę na dzień rejsu. A szliśmy do Świnoujścia.

„Wielkopolska” była w stanie przedpogrzebowym. Prawie wszystko było zepsute, zbiorniki wody dziurawe. A na pokładzie 12 osób. Począwszy od Helu musieliśmy wchodzić do każdego portu po wodę, którą braliśmy do wszystkich garnków. A później większość i tak wylewała się w trakcie przechyłów. Ale dzięki temu poznałem wszystkie polskie porty z wyjątkiem Łeby, gdzie było dla nas za płytko.

Muszę tu wspomnieć o kambuzowej ignorancji. Pierwszy oficer potrafił półtorej godziny gotować makaron. Zrozumiałem, że bycie drugim oficerem to nie tylko dbanie o prowiant, ale też zapewnienie umiejętnej obróbki wszystkich produktów. Podczas moich pierwszych kroków na morzu dałem się poznać nie tylko ze swej nawigacji, ale też ze sztuki gotowania. W kolejnych rejsach, choć byłem już pierwszym oficerem, wciąż kontrolowałem kambuz i wprowadzałem hotelarskie żywienie: mięso peklowane, kotleciki, zrazy zawijane, a i torty robiłem z kupionych andrutów i odpowiedniego smarowidła czekoladowego.

Mieliśmy na pokładzie trzynastego załoganta – był nim pies Mietka Ejsmonta. Za potrzebą trzeba go było wynosić na pokład. Szczeniak dobrze się orientował wśród załogi: spoufalał się jedynie ze swym panem, z kapitanem i z drugim oficerem. Byłem u niego wysoko notowany, bo wydzielałem mu porcje. W porcie towarzyszył mi, gdy wychodziłem na zakupy, ale nie chciał iść dalej niż 20 metrów od jachtu, jakby nie ufał, że człowiek pozwoli mu wrócić na pokład. Choć młody, sporo wiedział o życiu…

Rejs nie był ciężki, ale jakoś zawsze wszystko było mokre. Dwóch załogantów wysiadło po drodze – jeden mówił, że ma wrzód żołądka, a drugi miał po prostu dość. Natychmiast poczułem ulgę finansową w kasie, więc w Ustce mogłem spokojnie zaprosić do restauracji kapitana i Mietka. Prawdopodobnie był to pierwszy przypadek w polskim żeglarstwie morskim, kiedy przy jednym stoliku obok kapitana siedział sternik jachtowy. Niebiosa nie waliły się z tego powodu tylko dlatego, że sternik trzymał kasę i płacił. Pamiętam, że Mietek doradził mi wtedy halibuta. Do dzisiaj cenię sobie tę rybę ponad każdą inną. W tym miejscu młodym czytelnikom warto przypomnieć, jak w narzuconym reżimie sowieckim rozwijało się w Polsce żeglarstwo, sport elitarny. W gumiakach proletariackich wkraczaliśmy na pokłady jachtów, gdzie szybko narodziło się twierdzenie, że po kapitanie najpierw jest duża przerwa, potem buty kapitana, potem kupa gnoju, a gdzieś na końcu kursant, żeglarz czy sternik jachtowy.

W 1973 roku spotkałem w Buenos Aires ludzi, którzy znali braci Ejsmontów. Znali również rodzinę Wojtka Dąbrowskiego, urodzonego w Anglii, który z nimi wypłynął w ostatni rejs z zamiarem dotarcia do Punta Arenas na zachodzie Cieśniny Magellana. Rodzice Wojtka zaopatrzyli jacht „Polonia” w radiostację. Odradzano mi odwiedziny u rodziny Wojtka. Jego matka była na granicy obłędu, nie wierząc, że jej syn mógł zginąć.

Przed moim rejsem dookoła świata siostra Mietka i Piotra była u mnie w Gdyni na „Darze Przemyśla”. Przyniosła małe pudełko z wieńcem i poprosiła, bym wrzucił go do oceanu gdzieś tam, gdzie bliźniacy mogli zginąć. Była wtedy dziesiąta rocznica zaginięcia jachtu „Polonia”. Będąc na południowym Atlantyku, wrzuciłem wieniec do morza i opuściłem banderę do połowy masztu. Całe popołudnie tego dnia było smutne, pełne wspomnień i zadumy. Tak bardzo było ich żal…

Także dziś, po tylu latach, ciągle ich widzę, wciąż ich wspominam i myślę, że byli to najlepsi polscy żeglarze, z rodzaju tych, którym nie chodzi o sławę, ale o radość i szczęście związane z życiem na morzu.

Henryk Jaskuła
Przemyśl, 5 listopada 2014 roku

HENRYK JASKUŁA
Urodził się w 1923 roku w Radziszowie. Gdy miał trzy lata, ojciec wyjechał w poszukiwaniu pracy do Argentyny. Znalazł tam zatrudnienie przy budowie cementowni. Po sześciu latach dołączyła do niego reszta rodziny – żona oraz dwóch synów: Bolesław i Henryk.
Jaskuła uczęszczał do argentyńskiej szkoły. Po ukończeniu podstawówki zdobył zawód ślusarza i tokarza. Równocześnie kończył eksternistycznie liceum ogólnokształcące. W 1943 roku rozpoczął studia na wydziale elektromechanicznym Politechniki La Plata. Po zakończeniu II wojny światowej wrócił do Polski i kontynuował naukę na Akademii Górniczej w Krakowie. W trakcie studiów ożenił się z Zofią Kiełtyką z Przemyśla, studentką chemii UJ. Żeglarstwem zainteresował się, poszukując najtańszego sposobu na dotarcie do rodziny pozostającej w Argentynie.
Jaskuła jest pierwszym Polakiem i trzecim żeglarzem w historii, który solo i non stop okrążył Ziemię. Pobił też rekord świata w długości przebywania na morzu w samotnym rejsie (344 dni). Do dziś nikt nie żeglował tak jak on na „Darze Przemyśla” – bez zawijania do portów i bez przyjmowania pomocy od przygodnie napotkanych jachtów. Z Gdyni do Gdyni. W gumiakach i kilku parach kalesonów. Bez tratwy ratunkowej, bez odsalarki, bez nowoczesnych systemów nawigacyjnych i bez telefonu. Zanim pojawił się na wysokości Wysp Kanaryjskich, był już zmęczony halsowaniem przez cieśniny duńskie, Morze Północne i Kanał Angielski. Nie miał już świeżych owoców, a ostatni spleśniały bochenek chleba wyrzucił za burtę. A to był przecież dopiero początek drogi…

W maju 2015 roku obchodziliśmy 35. rocznicę zakończenia rejsu Henryka Jaskuły. Kapitan w październiku skończy 92 lata. Wciąż mieszka w Przemyślu. Jest wiernym czytelnikiem „Wiatru” – co miesiąc przegląda na komputerze e-wydania magazynu.

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości