Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Jaworski – człowiek legenda

Od czasu jego największych triumfów żaden polski skipper nawet nie zbliżył się do podobnych wyników w morskim żeglarstwie regatowym.

  • Marek Słodownik, fot. Archiwum PZŻ, archiwum Elżbiety Modrzejewskiej-Jaworskiej
  • czwartek, 6 sierpnia 2015

W siermiężnych czasach socjalizmu Kazimierz „Kuba” Jaworski potrafił skutecznie rywalizować z najlepszymi żeglarzami świata, do tego na jachtach własnej konstrukcji i budowanych w Polsce. Od czasu jego największych triumfów żaden polski skipper nawet nie zbliżył się do podobnych wyników w morskim żeglarstwie regatowym. Dziesięć lat temu, 8 lipca, kapitan Jaworski odszedł na wieczną wachtę.

Urodził się w miejscowości Augustowo pod Bydgoszczą w 1929 roku. Z żeglarstwem zetknął się tuż przed wojną, kiedy to pływał na jeziorze Głęboczek. W latach okupacji rodzinę wysiedlono – Jaworscy przenieśli się do Krakowa. Ale zaraz po wyzwoleniu „Kuba” trafił do Gdyni. Żeglował w tamtejszym klubie Zryw. Spotkał Juliusza Sieradzkiego, konstruktora omegi, i podjął pracę w jego warsztacie remontowym. W 1946 roku wrócił do Krakowa i został członkiem klubu Szkwał. Od 1948 roku był członkiem Jachtklubu LPŻ. W latach 50. wielokrotnie startował w regatach, głównie na omedze oraz w klasach H i Finn. Był jednym z założycieli SKS Cracovia, a także pierwszym prezesem i późniejszym sekretarzem krakowskiego OZŻ.

Żeglarstwo szybko stało się jego pasją, choć na wyniki musiał poczekać. Próbował godzić naukę ze sportem – studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, później przeniósł się na rolnictwo, a następnie na politechnikę. Ciągnęło go jednak do pływania i nad morze. W 1960 roku przeprowadził się do Szczecina. Po ukończeniu kursu na radiooficera próbował się zaciągnąć na statek, ale nie dostał pozwolenia na pracę na pokładzie. Nie był entuzjastą powojennych zmian ustrojowych i nie krył się ze swymi poglądami. To oczywiście nie podobało się władzom, więc musiał się zadowolić posadą radiooperatora na lądzie.

Szybko zdobył patent kapitana. Na początku lat 60. pracował jako instruktor w zarządzie wojewódzkim LOK. Został też kierownikiem szkolenia żeglarskiego w Trzebieży. Szefem był skrupulatnym, pieczołowicie przestrzegał regulaminów, ale cieszył się autorytetem wśród kursantów i innych wykładowców. Na rejsy zagraniczne go nie puszczano, bo miał wieczne problemy ze zdobyciem paszportu.

W połowie lat 60. spotkał Edmunda Bąka, dyrektora stoczni jachtowej im. Leonida Teligi. Ten kontakt zaowocował nową posadą. Jednak nie od razu „Kuba” trafił do biura konstrukcyjnego. Początkowo zajmował się szkoleniem zawodowym uczniów, pracował w dziale kontroli jakości i cierpliwie czekał na swoją szansę. A kiedy ją dostał – już nie odpuścił. Został ważną postacią zespołu projektantów Czesława Gogołkiewicza. Potrafił się wkomponować w drużynę indywidualności, choć sam był wielką osobowością. Jaworski zaczął zaskakiwać śmiałością rozwiązań. Niektóre do dziś uznawane są za awangardowe. Kształty dziobów, kadłubów, zsynchronizowanych płetw sterowych – podobne rozwiązania spotykamy na wielu współczesnych jachtach. Jako jeden z nielicznych żeglował na jednostkach, których był twórcą i samodzielnie testował nowinki. I na dodatek potrafił łączyć pracę zawodową ze startami w regatach – aż ośmiokrotnie został mistrzem Polski w klasach morskich.

W 1972 roku zwodowano „Poloneza” dla Krzysztofa Baranowskiego, który przygotowywał się do regat OSTAR. Jaworski, będąc współkonstruktorem jachtu, płynął z kapitanem Baranowskim na start do Plymouth. Podział prac na pokładzie był bardzo czytelny: Krzysztof przygotowywał wszystkie posiłki, a „Kuba” pracowicie po nich zmywał. Na miejscu uważnie obejrzał jachty zgłoszone do wyścigu i zdecydował, że w kolejnej edycji regat, w 1976 roku, sam wystartuje na jednostce swojego projektu. Został głównym konstruktorem „Spaniela” (typ Taurus S). Była to łódź bardzo zaawansowana technologicznie, a wiele z zastosowanych w niej rozwiązań pojawia się na jachtach regatowych do dziś.

„Kuba” jak postanowił, tak zrobił. Wystartował w OSTAR, mając za przeciwników Alaina Colasa na „Club Méditerranée”, Erica Tabarly’ego na „Pen Duicku VI”, Mike’a Bircha na trimaranie „The Third Turtle” czy Tony’ego Bullimore’a na „Torii”. Po zaciętej walce trwającej prawie 25 dni Polak dotarł na metę w Newport czwarty, a w swojej klasie uległ tylko trimaranowi Bircha (jednokadłubowce i wielokadłubowce klasyfikowano wówczas razem – liczyła się wyłącznie długość). „Kuba” zostawił za rufą prawie 130 jachtów, w kraju zdobył sporą popularność, choć nie wszyscy docenili jego sukces. Mówiono: „przecież nie wygrał”. Podczas publicznych występów Jaworski był nieco wycofany, co niektórzy przyjmowali jako wyniosłość. „Kuba” był jednak zwyczajnie nieśmiały i nie był przygotowany na sukces.

Po latach przyznał, że podczas regat wykorzystał lukę w przepisach: na jachcie stosował tajną broń – gumowe wysięgniki, do których ręcznie pompował wodę. Poprawiały one stateczność. W końcówce, przy kanadyjskim brzegu, zaryzykował i popłynął przez płycizny, które w akwen żeglowny zmieniają się tylko podczas przypływu. Płynął z duszą na ramieniu, bo wody pod kilem było niewiele. Manewr się opłacił, ale ryzyko było ogromne, bo gdyby mu się nie udało, byłby to pewnie jego ostatni start w dużych regatach.

Po powrocie do Polski pytano go, czy popłynąłby dookoła świata. Zaprzeczał. Dla „Kuby” liczyła się rywalizacja i wynik. Poza tym nie znosił samotności. Był gawędziarzem i świetnym kompanem, lubił rejsy załogowe, a w pojedynkę ścigał się niejako z konieczności.

W kolejnym sezonie wystartował w regatach Admiral’s Cup w składzie polskiej drużyny. Jak twierdził – było to jego najgorsze doświadczenie w karierze. Polska ekipa zajęła 17. miejsce na 19 łodzi. Polacy, jako jedyny zespół, mieszkali i gotowali na jachtach, a dodatkowe wyposażenie składowali na pomoście pod brezentowym namiotem. W tym samym sezonie, niejako na osłodę, „Kuba” wystartował jachtem „Spanielek” w pierwszej edycji regat Mini Transat. W gronie 18 jachtów zajął drugie miejsce. Konstruktorem jednostki był Francuz Gilbet Caroff, ale Jaworski miał w pracach projektowych spory udział. Była to jednostka rewolucyjna, nie miała grotżagla, co na początku było powodem wielu żartów. Kiedy jednak „Kuba” dopłynął do portu etapowego na Teneryfie na dziewiątej pozycji, dowcipnisie zamilkli.

W drugim etapie Jaworski udowodnił, że pływanie bez grota w równikowych szerokościach geograficznych jest niezłym pomysłem. „Spanielek” przypłynął 11 godzin po zwycięzcy i 14 godzin przed trzecim jachtem. Francuska prasa komplementowała wyczyn nieznanego wówczas Polaka, którego jednostka miała tak wiele nowatorskich rozwiązań, że jeszcze przez lata je kopiowano. A u nas – jak to w Polsce. Nie wszystkim podobał się ten sukces. Narzekano, że to jacht francuski (chociaż „Kuba” płynął pod polską banderą), że Jaworski się sprzedał Francuzom i że wykorzystuje prywatnie sukcesy polskiego przemysłu jachtowego. Absurdalne opinie nie milkły, a tymczasem Jaworski robił swoje. Zaciągnął się jako pierwszy oficer na motorowy jacht „Mazurek” należący do amerykańskiego milionera. Spadły za to na niego kolejne gromy. Zarabiał na życie i następne starty, ale nieżyczliwi rozsiewali plotki, że zrezygnował z przygotowań do kolejnych regat OSTAR.

Wkrótce powstał „Spaniel II”. Był to najlepszy jacht regatowy, jaki do tej pory zbudowano w Polsce. Wystartował z „Kubą” w regatach OSTAR 1980 i zajął szóste miejsce w klasyfikacji generalnej (wyprzedziły go tylko wielokadłubowce). W grupie łodzi jednokadłubowych Jaworski był najszybszy, choć po drodze zawinął do Kanady z powodu awarii sztagu. „Spaniel II” został sklasyfikowany na czwartej pozycji w klasie Gipsy Moth (od 44 do 56 stóp). Po latach „Kuba” wspomniał, że jako osoba nie lubiąca gotować na jachcie jeszcze w porcie przygotował sobie wielki gar spaghetti z sosem pomidorowym i to danie stanowiło podstawę jego diety przez prawie całe regaty. Sen odłożył na później, toteż do Newport dotarł potwornie zmęczony. Uzyskał doskonały wynik, ale w Polsce, jak to u nas, mówiono, że znowu nie wygrał.

„Kuba” wreszcie miał jacht, na którym mógł być najszybszy nie tylko w Polsce. Wracając do kraju, wpłacił wpisowe do kolejnych regat i zaplanował remont. Ale kiedy „Spaniel II” wrócił do Polski, na kei nie czekali działacze z kwiatami, ale związkowa komisja inwentaryzacyjna, która spisała wyposażenie jednostki i zaplombowała łódź. Jacht został wystawiony na sprzedaż. Jaworski protestował, ale związek był nieugięty, gdyż pilnie potrzebował pieniędzy. Cały sezon 1981 roku „Kuba” walczył o prawo do startów, PZŻ szukał nabywcy, a jacht kiwał się na cumach. W końcu znalazł się kupiec w Związku Radzieckim, łódź sprzedano za milion dolarów, co ponoć uratowało finanse związku.

„Spaniel II” już nigdy nie stanął na starcie poważnych regat. „Kuba” został bez jachtu i zrozumiał, że nie jest już potrzebny. Zajął się biznesem. Prowadził firmę produkującą elementy z żywic poliestrowych, głównie na eksport do Niemiec. Wytwarzał pojemniki do segregacji odpadów, zjeżdżalnie i urządzenia rekreacyjne. Pływał wyłącznie turystycznie, w rodzinnym gronie lub z przyjaciółmi. Wspierał dom dla dzieci niepełnosprawnych w Szczecinie. Od czasu do czasu pojawiał się na imprezach żeglarskich, zawsze budząc życzliwe zainteresowanie. Przez ostatnie lata życia zmagał się z chorobą nowotworową. Walczył, ale nie miał szans. Zmarł 8 lipca 2005 roku w wieku 72 lat.

Jaki był prywatnie? – W domu nie opowiadał wiele o żeglarstwie. Wiedział, że nie wszystkich to interesuje. Otwierał się za to w towarzystwie kolegów, z którymi żeglował – wtedy opowieściom nie było końca – wspomina żona, Elżbieta Modrzejewska-Jaworska. – Czasami zdarzało mi się z nim pływać, ale były to tylko krótkie rekreacyjne wyprawy. Był szanowany w środowisku za wiedzę i osiągnięcia. Miał niesamowitą zdolność do porozumienia z ludźmi w każdym wieku. Wypoczywał czynnie, czyli żeglując – rok przed śmiercią pływał w Chorwacji, wcześniej wyskoczył na Bornholm. Lubił północ Europy, gdzie spędzał wakacje, upajając się widokiem norweskich fiordów. Do końca jeździł na nartach i świetnie pływał. Pozostawił po sobie mnóstwo pamiątek, nagród, dyplomów, zdjęć i rysunków jachtów. I napisał wspaniałą książkę „11.40 GMT – Newport”.

„Kuba” także dla mnie był postacią wyjątkową. W dużej mierze dzięki niemu zainteresowałem się wielkimi regatami, bo kiedy zaczynałem żeglować, on odnosił największe sukcesy. Poznałem go pod koniec lat 90. Spotkaliśmy się w Szczecinie na długi wywiad. Poświęcił mi kilka godzin, opowiadając różne historie i odsłaniając wiele tajemnic. Kiedy skończyliśmy rozmowę, powiedział, że zgadza się na publikację dopiero po swojej śmierci. Ostatni raz spotkaliśmy się w Szczecinie na ceremonii powitania jachtu „Stary” wracającego z rejsu dookoła Ameryki Południowej. „Kuba” miał problemy z poruszaniem się, ale wypłynął na powitanie młodej załogi. Nie chciał zabrać głosu w trakcie uroczystości, był trochę skrępowany, ale wciąż bardzo życzliwy.

To zaskakujące, jak niewiele pozostało dziś z jego dorobku. Stocznia im. Leonida Teligi nie istnieje. Pierwszy „Spaniel” zatonął na Morzu Północnym. Drugi okazjonalnie przypływa do Polski na zloty żaglowców pod banderą łotewską. Po „Spanielku” słuch zaginął. Dla pokolenia dzisiejszych 50-latków i starszych żeglarzy Kazimierz Jaworski jest postacią legendarną, ale młodzi nie wiedzą, że 40 lat temu mieliśmy w Polsce oceanicznego regatowca, który bez kompleksów walczył z najlepszymi.

Marek Słodownik

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości