Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Październik na Bałtyku

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • niedziela, 3 października 2010

Coś na czasie – Andrzej Wojciechowski ze Szczecina opisuje jesienny rejs po wzburzonych wodach Bałtyku.

Załoga stawiła się na burcie jachtu Freya w Górkach Zachodnich 11 października. Zaprowiantowanie, nauka obsługi olinowania i żagli, omówienie alarmów i podział funkcji – wszystko idzie sprawnie. Odbieramy prognozę pogody i w drogę. Już na starcie Zatoka Gdańska pokazuje, że potrafi „ugryźć”. Pod fokiem dwójką, pod grotem z dwoma refami i pod bezanem żeglujemy pięć węzłów ostro na wiatr. Kurs na Hel. Odcinek krótki, przy północno-zachodnim wietrze dość dobrze osłonięty, jak na rozgrzewkę w sam raz. Wiatr 5-6 w skali Beauforta. Nieoczekiwanie robi się wysoka fala. Pierwsi załoganci zaczynają chorować. W takiej sytuacji najlepiej wziąć się ostro do roboty, bo bezczynność sprzyja chorobie. Zrzucamy grota, klarujemy i po chwili na nowo stawiamy. Zmieniamy foka. Robimy kilka zwrotów przez sztag. Załoga stwierdziła, że przy dużej fali nie jest to takie proste jak na Mazurach. Po dwóch godzinach takiej zabawy widzę zmęczenie na twarzach. Ktoś próbuje rozgrzać przemarznięte ręce. Ktoś inny rozciera świeżo nabite siniaki. Czy ktokolwiek obiecywał, że będzie lekko? Do Helu podchodzimy po zmroku. Żagle zrzucamy sprawnie, widać, że trening zrobił swoje. Kilka minut po minięciu główek stoimy podłączeni do prądu i ogrzewamy się przy farelce. Ktoś nawet rzucił hasło, by pójść za ciosem i wyjść dalej w morze. Ale stanowczo zamykam tą dyskusję. Zostajemy na noc w porcie.

Nazajutrz Witowo Radio informuje o wiatrach do 7 stopni B. Wychodzimy w południe. Zaraz za półwyspem widzimy, że żegluga nie będzie łatwa – 21 mil pokonujemy w 19 godzin. Halsujemy, fala i wiatr skutecznie nas hamują, momentami płyniemy zaledwie dwa węzły. Dopiero około godz. 6 rano zbliżamy się do główek Władysławowa. Co chwilę sprawdzam głębokość, pamiętając wszystkie publikacje o mieliznach powstających przy wiatrach północno zachodnich. W pobliżu główki wejściowej, przy dużej bocznej fali, zwiększam obroty silnika i przy pomocy żagli gładko wchodzimy za falochron. Załoga pierwszy raz zobaczyła jak wygląda Bałtyk w październiku.

Wiatr tężeje. W porywach mamy już 8 stopni Beauforta. Stan morza od 4 do 5. Jedna z naszych załogantek podejmuje decyzję o rezygnacji z dalszej części rejsu. Jest 13 października, więc nie ma mowy o wyjściu w morze, musimy przeczekać do następnego dnia. I bardzo dobrze, bo wskazówka jachtowego wiatrowskazu stoi sztywno przy końcu skali, czyli wieje co najmniej dziewiątka. W dalszą drogę wyruszamy 14 października. W kapitanacie portu zostawiam oświadczenie, że odebrałem prognozę pogody i są mi znane warunki panujące na morzu. Wychodzimy wykorzystując lekkie osłabienie wiatru, ale przy wyjściu fala przyboju jest nadal bardzo wysoka. Stawiamy żagle i pomagając sobie silnikiem mijamy lewą główkę portu. Dopływamy do pławy podejściowej, odstawiamy silnik i zaczynamy żeglować. Niektórzy znów są trochę bladzi, ale sensacji już nie ma. Organizmy powoli przyzwyczajają się do kiwania. Plan maksimum – Karlskrona. Plan minimum – Bornholm. Zobaczymy na co pozwoli nam morze.

Sinoszare niebo zaczyna się przejaśniać. Nieśmiałe promienie słońca przebijają przez zwartą masę stratocumulusów, które powoli zaczynają się rozpraszać. Ogromne fale rozbijają się o dziób naszego jachtu. Piana iskrzy się w promieniach słońca. Powstające tęcze tworzą naprawdę baśniowy obraz. Jesteśmy zauroczeni tworzącym się krajobrazem, który z każdą sekundą jest trochę inny.

Wiatr zaczyna powoli skręcać na północny. Karlskrona jeszcze daleko. Czy walczyć dalej z falą i wiatrem, o zimnie i wilgoci nie wspominając? Czy może wykorzystać potęgę żywiołu? Z morzem nie należy walczyć za wszelką cenę. Z morzem trzeba współpracować. Halsowanie przy wietrze do 8 stopni Beauforta, przy falach dochodzących do pięciu metrów – taka walka jest nam niepotrzebna. Oranie morza nie jest naszym celem, chcemy zobaczyć jakieś nieznane lądy. Zapada więc decyzja, że zmieniamy kurs i kierujemy się na Bornholm. Nikt z załogi (poza mną) jeszcze tam nie był.

Następnego dnia wyspa wyłania się na wysokości Svaneke. Bardzo często jest tu tak, że kiedy nad Bornholmem świeci słońce, wokół wyspy niebo jest zachmurzone. Płynąc w pochmurny dzień najpierw widzimy na horyzoncie małe, niebieskie pasemko. Powiększa się ono z każdą przebytą milą. A tuż przy brzegu widzimy już krąg czystego, błękitnego nieba. Tak samo jest tym razem. Pomiędzy zielenią wzgórz ukazują się kolorowe dachy tarasowo zabudowanych domostw. Widok wprowadza załogę w zachwyt.

W porcie gorąca kąpiel, później zwiedzanie miasta, między innymi miejscowej huty szkła artystycznego i fabryki cukierków. A wieczorem grill. Port Svaneke posiada bardzo przytulne pomieszczenia dla żeglarzy, gdzie można w cieple rozkoszować się wzburzonym morzem, patrząc na nie przez okno.

Na drugi dzień obieramy kurs na Christianso. Wiatr jakby nas polubił – tylko trójeczka. Późnym popołudniem wchodzimy w główki portu, pomiędzy wyspami Christianso i Frederikso i przenosimy się w czasie. Archipelag jest idealnie zachowaną twierdzą. Strzeże jej bateria armat skierowanych we wszystkich kierunkach. Odwiedzamy jedyną na wyspie tawernę, gdzie przy Tuborgu znów płyną morskie opowieści.

Wychodzimy wczesnym przedpołudniem. Opływamy na silniku cały archipelag w bardzo bliskiej odległości. I znów okazuje się, że opłaca się współpracować z morzem. Wiatr od rufy nastraja nas optymistycznie. Po kawie i ciastkach postanawiamy coś dostawić. Spinaker w górę! Przed sztagiem zakwitł ogromny, kolorowy kwiat, który pozwolił zwiększyć prędkość o 1,5 węzła. Najlepiej pracował na pełnym baksztagu i na fordewindzie, a do Karlskrony był ostry baksztag. Ustawiliśmy więc Freyę tak, aby żagle pięknie pracowały, sprawdziliśmy kurs, a wyrysowany na mapie kierunek wskazał nam Gotlandię. No to, na Gotlandię!

Wiatr 3-4 stopnie B, prędkość 5-6 węzłów. Pięknie pracuje spinaker, aż chce się żyć. Po chwili postanawiamy dostawić apsla. Apsel w górę i mamy pół węzła więcej. Freya pod górą żagli wygląda imponująco. Żałujemy, że wkoło pusto i nikt nie może zrobić nam zdjęcia. Wieczorem z lewej burty wyłania się łuna latarni morskiej na południowym cyplu Olandii. Jazda jest wprawdzie cudowna, ale na noc przechodzimy do podstawowego zestawu żagli. Spinaker i apsel do wora, stawiamy genuę. Pełnym baksztagiem zbliżamy się do naszego etapowego celu – Visby. Zmniejszenie żagli odpowiednio wcześnie wychodzi na dobre. Przy całkowitych ciemnościach wiatr tężeje do 7 stopni Beauforta. Zestaw żagli mamy idealny. Log pokazuje prędkości 8 węzłów. Osłonięci od zachodu Olandią upajamy się prędkością jaką nasza łódka osiąga na wyprasowanej wodzie.

Cały następny dzień mija spokojnie. Wachty zmieniają się co cztery godziny. Odkładamy na mapie przebyte mile. Około 15 mil przed Visby wiatr cichnie całkowicie. A po kilkunastu minutach zaczyna wiać dokładnie w dziób. Jesteśmy już jednak osłonięci wysokim brzegiem Gotlandii, wykorzystując silnik po trzech godzinach mijamy główki portu. W sezonie stoi tu 300 jachtów. Dziś jest tylko Freya i jeden katamaran pod niemiecką banderą. Port poza sezonem jest oczywiście nieczynny. Żadnych pryszniców, sauny, nawet kosza na śmieci.

Wysyłam wiadomość do mojego kolegi Olafa, który mieszka w Szwecji od 18 lat. Olaf jest oczywiście Polakiem, nigdy nie zrzekł się obywatelstwa. Wieczorem rozpoczynamy wieczór polonijny na pokładzie. Olaf przychodzi z mamą Elżbietą pochodzącą ze Świnoujścia. Wyszła za mąż za Bena, przesympatycznego Szweda. Mieć przyjaciół w obcych portach to wspaniała sprawa. Tylko dzięki Olafowi i jego rodzinie mogliśmy skorzystać z gorącej kąpieli i obiadu w postaci zupy rybnej, grzanek i pysznego ciasta.

Załoga jest zachwycona starym miastem. Visby otoczone jest murem obronnym z okresu średniowiecza. Zabudowa utrzymana jest w idealnym stanie. Brakuje tylko ludzi ubranych w średniowieczne stroje. Po południu, za namową Olafa, idziemy na basen. Jesteśmy w październikowym rejsie, a tutaj sauny, kawiarenka, solaria, masaże i wszystko, co jest potrzebne do odnowienia naszych ciał. Przy kasie sympatyczny Szwed pyta czy nie chcemy biletu rodzinnego, dla pięciu osób, łączny koszt 100 koron szwedzkich (oczywiście bez limitu czasu).

Prognoza pogody zapowiada przymrozki i opady śniegu. Wiatr korzystny, 6 stopni Beauforta. Wychodzimy tuż przed zmierzchem, aby nad ranem znaleźć się przy wejściu do szkierów. Piękny przelot z prędkościami 6-7 węzłów pozwala nam przed świtem osiągnąć południowy cypel wyspy Öja. Włączamy silnik, zrzucamy żagle i wpływamy pomiędzy skaliste wysepki, którymi usiana jest cała droga do Sztokholmu. Po 20 minutach ktoś z załogi melduje, że wskaźnik temperatury silnika poszedł mocno w górę. Zmniejszenie obrotów nic nie daje. No cóż, żagle w górę, maszyna stop. Musimy gdzieś stanąć. Do najbliższego portu w Nyneshamn mamy 12 mil. Halsujemy wypatrując znaków nawigacyjnych na mijanych skałkach. Po ośmiu godzinach jesteśmy przed główkami. Uruchamiamy silnik i powoli zbliżamy się do pomostów. Płynąc pod wiatr i prąd odległość 100 metrów pokonujemy w 20 minut.

Najpierw klar, ciepły prysznic i sauna, a potem zaglądamy do silnika. Okazuje się, że brakuje płynu w kolektorze chłodzącym, trudno powiedzieć, dlaczego go tam nie ma. Nie widać śladów żadnego wycieku. Uzupełniliśmy zbiornik do pełna. Stwierdzamy, że płynu nie ubywa. Sprawdzamy silnik przy kei, temperatura w normie, „chyba będzie w porządku”. Wieczorem zwiedzamy miasto i kończymy w portowej kafejce przy kuflu Tuborga. Stwierdzamy, że szwedzkie kelnerki są niczego sobie. A może to wynik kilku dni na morzu?

Ranek cudowny, słoneczny, z przejrzystym powietrzem, pięknymi krajobrazami i lodem na pokładzie. Wreszcie mamy swoją północ. Płyniemy w kierunku Sztokholmu pomiędzy skalistymi wysepkami porośniętymi karłowatymi drzewami iglastymi, gdzie w zacisznych zatoczkach widać pomosty i letnie domki we wszystkich kolorach. Pełna idylla. Nagle ktoś woła: „temperatura znowu wysoka”. Co z tym silnikiem!
Stawiamy genuę, obracamy się z wiatrem i odstawiamy silnik. Po chwili sprawdzamy płyn w kolektorze – sucho. Gdzie on się podział? Wycieku nie widać. Postanowiliśmy uzupełniać płyn przed każdym podejściem do portu. Uzupełniany wystarcza na około 20 minut pracy, potem znowu jest sucho.

Przeciwny wiatr zmusza nas do podjęcia decyzji o odwrocie. Bez silnika, w taką pogodę, nie dojdziemy do Sztokholmu, to zbyt ryzykowne. Więc w tył zwrot i na żaglach wycofujemy się, pozostawiając marzenia o Sztokholmie na następny sezon. Analizując mapy widzę, że możemy jednak odwiedzić jakieś porty, a nawet spróbować popływać w szkierach. Najbliższy port to Oxelösund, około 35 mil. Sternik – kurs kompasowy 260!

Północny wiatr o sile 5 stopni popycha nas półwiatrem do celu. Docieramy do zatoki o długości 9 mil usianej mnóstwem małych i większych skalistych wysepek. Widząc mijane statki nabieramy zaufania do tego, co mówią nam mapy. Wynika z nich, że nawet tuż przy brzegu jest wystarczająco głęboko. Jednak poza wytyczonym torem podejściowym widać, jak woda pieni się na podwodnych skałach. Słowa są zbyt ubogie, aby oddać piękno otaczającego nas krajobrazu. Zaczynam rozumieć tych, którzy mówią, że to, co możemy zobaczyć, jest naszym największym bogactwem.

Powoli mijamy kolejne pławy, coraz bardziej ostrząc do wiatru. Widzimy już wejście do portu, na środku wystaje skalista wysepka porośnięta krzewami i choinkami, z małym kolorowym domkiem.
Wiatr zaczyna wiać prosto w dziób. Trudno, zrzucamy żagle i uruchamiamy silnik. Po 15 minutach stoimy przy kei. Temperatura na wskaźniku oczywiście na granicy. Przybiliśmy do kei tuż przed zmierzchem. Mały rekonesans uświadomił nam, że nie mamy szans na prysznic, nie mówiąc o saunie. No cóż, robimy kolację i idziemy spać.

Samo miasto Oxelösund nie przykuwa naszej uwagi. Po prostu czyste, nowe zabudowania, duże centrum handlowe i piękne krajobrazy poza miastem. Wychodzimy wieczorem. Tak, aby podejście do następnego portu rozpocząć już za dnia. Droga przez szkiery pozwala nam przećwiczyć pływanie na światłach latarni. Przechodzimy z sektora jednej, w sektor drugiej. Omijamy podwodne skały oznaczone pławami kardynalnymi. Najwięcej emocji wzbudza skrzyżowanie szlaków, gdzie trzeba wybrać to właściwe światełko. Załoga bardzo szybko przyzwyczaiła się do takiej nawigacji, choć większość była pierwszy raz w morzu.

Po opuszczeniu cieśniny obraliśmy kurs na południe, do Västervik. Siła wiatru 5 stopni B. Do szkierów przed Västervik dotarliśmy dwie godzin przed czasem. Po wieczornych doświadczeniach w Oxelösundzie stwierdziłem, że z tą załogą można śmiało wchodzić w szkiery nocą. Tym bardziej, że tory podejściowe są naprawdę dokładnie oznaczone.

Pływanie nocą wzdłuż wysepek wyłaniających się z ciemności potęguje bajkowy nastrój, który udzielił się całej załodze. Przy rozjaśniającym się niebie cumujemy w marinie. I znów samotnie stoimy w porcie, który może przyjąć ponad 300 jachtów. Port oczywiście nie działa, nie ma nawet otwartych toalet. Jesteśmy jednak zbyt zmęczeni, aby narzekać, idziemy po prostu spać.

Samo miasto robi na mnie pozytywne wrażenie. Zabudowa starannie dobrana do otaczających krajobrazów, wkomponowana w naturalne zbiorniki wodne. Sympatyczne centrum handlowe i najważniejsze – duży kompleks rekreacyjny, który pomaga nam dojść do siebie. Za 30 koron od osoby możemy dowoli korzystać z basenu i sauny. Gorący prysznic, golenie – „wreszcie wyglądam jak człowiek”.

Wychodzimy o godz. 17, aby za dnia podziwiać mijane krajobrazy. Ten mały fragment szkierów, który udało nam się zobaczyć, utwierdził mnie w przekonaniu, że koniecznie muszę tu wrócić. Na letnią włóczęgę. Droga momentami zwęża się do 20 metrów i trzeba dobrze wytężać wzrok, aby zobaczyć wejście do cieśniny, przez którą wychodzi się na trochę szerszą wodę. I tak na przemian, raz wąsko, za chwilę trochę szerzej. Idylliczne wysepki z kolorowymi domkami na skałach wyglądają cudnie.

Na szeroką wodę docieramy o zmierzchu. Na otwartej przestrzeni wieje mocniej. Refujemy grota do minimum. Płyniemy połówką około 7 węzłów. Wiatr jednak dalej tężeje. Nasza Freya bardzo poprawnie żegluje na zarefowanym grocie i bezanie, więc zrzucamy genuę. Idziemy prawie 6 węzłów. Z nastaniem dnia dokładamy foka dwójkę. Prędkość przekroczyła 8 węzłów. Po trzech godzinach wiatr przechodzi na dokładny fordewind. Przy wysokiej fali powoduje to zasłanianie foka przez grota, jego „gaszenie” i gwałtowne „zapalanie”. To z kolei powoduje przenoszenie drgań na maszt. Nieprzyjemne uczucie. Postanawiam zrzucić grota. Załoga uwija się dość sprawnie. Dwadzieścia minut na sprzątnięcie grota przy 8 stopniach Beauforta to niezły wynik.

Morze żegna nas twardo, przez wiele godzin towarzyszy nam nawet 9 stopni B. Płynąc pod samym fokiem dwójką i bezanem po niespełna dwóch dobach żeglugi docieramy pod  Rozewie. To już koniec szesnastodniowej przygody w nietypowych warunkach. Załoga powoli zaczyna pakować swoje rzeczy. Cumujemy przy nabrzeżu JK Stoczni Gdańskiej. Klar, wymiana adresów i zapewnienia, że na pewno się jeszcze spotkamy…

Andrzej Wojciechowski

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości