Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Polonus na krańcu świata

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • środa, 8 grudnia 2010

Artykuł Krzysztofa Mrowickiego został wyróżniony w naszym konkursie dla żeglarzy, których ciągnie nie tylko na wodę, ale także do pióra. Konkurs rozstrzygnęliśmy pod koniec czerwca. Dziś prezentujemy ostatni z nagrodzonych materiałów. Tekst jest wspomnieniem z polarnego rejsu jachtem Polonus, na trasie z Tromsø, przez Spitsbergen, do Hammerfest.

Cały rejs ze Szczecina do Szczecina miał dziewięć etapów i trwał łącznie pięć miesięcy. Kolejne ekipy żeglując na północ podziwiały wyspy i fiordy, a mile nawijały się na log. Wreszcie 10 lipca przyszedł czas na nas. Załoga do busa, a prowiant i wyposażenie do przyczepy. Przez Bałtyk przewiózł nas prom. Niepostrzeżenie przecięliśmy krąg polarny, większość z nas po raz pierwszy. Rozpędzony bus wziął przeszkodę bez problemu. Jeszcze tylko jeden nocleg i kiedy licznik zaczął wybijać 2000 km, Tromsø było na wyciągnięcie ręki.

Nasza załoga miała w sumie przepłynięty dystans z Ziemi na Księżyc. Razem odbyliśmy wiele rejsów. Andrzej – architekt z Gdańska, Blanka – biolog z uniwersytetu, pozostali to inżynierowie: Leszek z Puszczykówka, Maciek z Gdańska, Przemek z Poznania, Mietek ze Śremu, Piotrek – armator i piszący te słowa Krzysiek – kapitan. W sumie mamy około 400 lat. Ileż doświadczenia na tych 14 metrach pokładu… Wymiana załóg poszła sprawnie. Zabraliśmy się za sztauowanie i przegląd jachtu. To i owo było do zrobienia, winda kotwiczna nie może się zacinać. Ale przecież inżynierów na pokładzie nie brakowało.

Droga na północ

Tromsø, miasto wielorybników i polarników, pięknie prezentowało się w niezachodzącym, lipcowym słońcu polarnego dnia. Stąd wypływało wiele wielkich wypraw. Stąd ruszał „Fram” Fridtjofa Nansena, norweski statek, który przed stu laty eksplorował polarne wody. Stąd też wypłynął nasz „Polonus”. Droga na północ zajęła kilka dni. Słaby, przeciwny wiatr, nie był nam straszny. Pobiłem rekord w marszu na silniku non stop (pięć dób). Silnik po remoncie palił poniżej czterech litrów na godzinę. To całkiem nieźle jak na popychanie 15 ton z prędkością pięciu węzłów.

Spędzaliśmy czas na nauce korzystania z radaru, gdyż mgła, zgodnie z zapowiedziami, schodziła nagle. Raz trzymała kwadrans, innym razem trzy dni bez przerwy. Niektórzy z nas mieli wymagane uprawnienia, ale co innego wiadomości z kursu, a co innego praktyka. Zajmowaliśmy się też obserwowaniem przyrody. Spotkaliśmy wieloryby (na granicy szelfu). Delfiny baraszkowały podobnie jak w tropikach (choć wyglądały inaczej). Ptaki potrafiły lądować na pokładzie i podróżować na gapę kilka dni.

Chłód był coraz dotkliwszy, a pod pokładem było coraz wilgotniej. Najcieplejszym miejscem na jachcie stawało się wnętrze lodówki. Z doby na dobę wachty ubierały się coraz grubiej. Na szczęście posiłki były regularne. Technika działała. Nie tylko radar, ale także telefon satelitarny, który sprawiał, że niektórzy nawet na środku Morza Barentsa nie mogli oderwać się od pracy. Wreszcie ujrzeliśmy ląd – skały Przylądka Południowego. Płynąłem do tego miejsca czterdzieści lat. I wreszcie dopłynąłem!

Zatoka Białego Niedźwiedzia

Minęła jeszcze jedna doba i weszliśmy do Hornsundu, aby stanąć w zatoce Białego Niedźwiedzia, obok bazy polarnej Polskiej Akademii Nauk. Z pomocy pracowników bazy korzystaliśmy już na etapie przygotowań  do rejsu. Marek Szymocha, kierownik zmiany, był wyraźnie zadowolony, że oprócz pryszniców (wygodniejszych, niż na jachcie) oraz kawy, oczekiwaliśmy informacji. Oprowadzono nas po okolicy, pokazując przyrodę i ślady działalności człowieka. Baza nie zawsze przyjmuje jachty. Ma ograniczone możliwości. Latem obsługuje wiele okresowych działań naukowych. W końcu jest placówką badawczą, a nie schroniskiem turystycznym.

 

Baza PAN to jedna z dwóch stałych polskich baz polarnych (www.hornsund.igf.edu.pl). Doskonale wyposażona, całoroczna stacja, służy nam od 1957 roku. Druga stała baza to „Arctowski” na Antarktydzie. Ludzie są tu wspaniali, otwarci, weseli i do tego z ogromną wiedzą. Wspaniale jest oglądać niezwykłe krajobrazy Spitsbergenu słuchając prawdziwych znawców. Na przykład ich opinii dotyczących globalnego ocieplenia, które mocno różnią się od komentarzy przekazywanych przez media. Mogliśmy pobawić się z psami husky, które ostrzegają przed niedźwiedziami oraz wysłać do znajomych zdjęcia i listy korzystając z szerokopasmowego łącza satelitarnego.

W bazie poznaliśmy ciekawych ludzi. Harald i Sylvia Paul (www.haraldpaul.com) porzucili życie lądowe i od lat tułają się jachtem po świecie w poszukiwaniu przygód. Z pomocą sponsorów dają sobie radę. Umówiliśmy się z nimi na wspólną wyprawę w tundrę. Wcześniej jednak popłynęliśmy pod czoło lodowca Hansa, w głębi Hornsundu. Przemek, który niczego się nie boi, postanowił uczcić nasz pierwszy lodowiec kąpielą. Jakoś nie znalazł naśladowców, mimo, że woda była ledwie 3 stopnie zimniejsza od powietrza.

Tundra czyli kwiaty większe od drzew

Harald to leśnik, myśliwy i podróżnik. Z przyrodą jest za pan brat. Spotkaliśmy się w zatoce Calypso. Tam, wspomagani przez dzielnego (choć maleńkiego) psa, poszliśmy na wielogodzinną wyprawę w tundrę. Blanka (biolog) pokazywała słynne wierzby i brzozy karłowate, umie je rozpoznać po kształcie liści. Tundra Spitsbergenu to tzw. tundra niska. Grzyby są wyższe od kwiatów, kwiaty większe od drzew, a drzewa wyrastają najwyżej na cal. Zaskakujące było to, że chodziliśmy po mokradłach. Na tej szerokości geograficznej rozmarza tylko cienka warstwa gleby, głębiej jest wieczna zmarzlina. Dlatego woda spływająca z lodowców płynie po powierzchni. Trzeba mieć dobre, nieprzemakalne buty. A na lodowcu przydadzą się raki. I oczywiście broń, która służy do obrony przed białymi niedźwiedziami. Co prawda każde zabicie zwierzęcia jest przedmiotem śledztwa i bezwzględnie nie wolno zabierać trofeów, jednak broń trzeba mieć. Prawdopodobieństwo spotkania białego misia jest bardzo duże. Latem bywają one głodne, bowiem kiedy nie ma kry, trudniej im się poluje. W razie ataku szanse człowieka bez broni są niewielkie. Niedźwiedź po lądzie porusza się z prędkością do 60 kilometrów na godzinę. W wodzie możemy uciec jeśli ponton będzie płynął w ślizgu, a nasz silnik nie dawał takich możliwości. Oprócz broni nosiliśmy petardy hukowe i zwykłe, czerwone rakiety jachtowe. Na szczęście nigdy nie trzeba było tego sprzętu użyć.

 

Chodząc po tundrze mieliśmy wrażenie, że człowiek stanął tu pierwszy raz. Te okolice na szczęście nie są intensywnie eksplorowane przez turystów. Tundra jest środowiskiem niezwykle wrażliwym. Nieopodal bazy w Hornsundzie pokazywano nam ślady kół samochodu terenowego sprzed 40 lat!

Badania na Spitsbergenie są gratką dla geologów, glacjologów i klimatologów, bowiem tu kształtują się atlantyckie niże wpływające na pogodę w Europie. Nad wyspą przepływa też strumień powietrza znad kontynentu euroazjatyckiego, pozwalający w jednym miejscu badać zmiany w zanieczyszczeniach atmosfery wielkiej części świata. Będąc w pobliżu zatoki Calypso odwiedziliśmy bazę Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. Najpierw stanęliśmy kilka kilometrów od bazy, w miejscu często odwiedzanym przez jacht „Eltanin” Jurka Różańskiego, stałego gościa tych stron. W tym miejscu można podejść tak blisko brzegu, że wysiada się z dziobu na ląd suchą stopą. Jednak pogoda zrobiła się na tyle spokojna, że jacht został przecumowany na kotwicowisko tuż pod bazą.

Polarnicy są ludźmi niezwykle życzliwymi. Natomiast polarnicy kresowi, z prof. Jurkiem Melke, to w ogóle ludzie nadzwyczajni. Lubelscy akademicy opowiedzieli o swoich badaniach, pokazali sprzęt i laboratoria. Na koniec ugościli istnie po królewsku. Świeżo upieczony chleb, przepyszne wędliny, na deser prawdziwy sękacz. Po prostu niebo w gębie.

Największa osada na Spitsbergenie

W końcu ruszyliśmy dalej. Przed nami Longyearbyen czyli stolica, największa osada na Spitsbergenie. Kiedyś był tu duży ośrodek wydobycia węgla kamiennego. Dziś działa spory port. Można zatankować paliwo, nabrać wody, zrobić zakupy w markecie, wpaść na kawę i coś mocniejszego. Raz dziennie ląduje tu samolot z kontynentu, więc jest trochę turystów. To teren wiecznej zmarzliny, więc wszystkie budynki stoją na palach. W związku z tym można zobaczyć chyba najciekawszy hotel sieci Radisson na świecie.

W Longyearbyen zwiedziliśmy muzeum Instytutu Polarnego pokazujące w doskonały sposób faunę,  florę i historię Spitsbergenu. Niezwykłe były ryciny prezentujące wyprawę Barentsa – odkrywcy wyspy. Okazuje się, że w XVI wieku ludzie Barentsa mogli w swojej bazie wziąć gorącą kąpiel.

Żeglując wśród niezwykłych krajobrazów podpłynęliśmy pod kolejny lodowiec. W pełnym słońcu widzieliśmy jak się kruszy. Widok niezwykły. Błękit lodu powalający, a huk – jak uderzenie pioruna. Ciekawe, że mimo wielu aparatów na pokładzie, nie udało się zrobić zdjęcia odrywania brył od czoła lodowca. Tak niezwykłe dla nas zjawisko nie robiło większego wrażenia na wygrzewających się na lodzie fokach – stałych mieszkańcach tych stron.

To było piękne urozmaicenie drogi przed następnym celem. Zatoka Kawowa (Kaffiøyra) z dala przywitała nas polską flagą. Nazwa jest nieprzypadkowa. Ląd pokryty jest kamieniami przypominającymi ziarna kawy. Mają wielkość gruszki lub orzecha kokosowego, ale niestety nie dają się zaparzyć. Wywołaliśmy bazę na kanale 16 i zapowiedzieliśmy się. Polarnicy z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu szczycą się tym, że swoją bazę wybudowali sami.

Stan polityczno-prawny archipelagu Svalbardzkiego regulowany jest przez Traktat Spitsbergeński podpisany w 1920 roku. Także przez odrodzone państwo polskie. W następstwie tego traktatu nadzór nad wyspą ma król Norwegii reprezentowany przez gubernatora.

Baza toruńska jest przepięknie położona. Mały spacer doprowadza nas na wzgórze, z którego widać zatoczkę z kolejnym lodowcem – przedmiotem badań toruńskich naukowców. Przemiły prof. Marek Grześ, doświadczony polarnik, wskazał nam na mapie miejsce na drugim brzegu, gdzie czasem widuje się morsy. Populacja tych zwierząt powoli odradza się na Spitsbergenie. Popłynęliśmy, nawet wysadziliśmy desant, ale niestety morsów nie spotkaliśmy.

Dalej na północ nikt już nie mieszka

Ny Ålesund to najdalej na północ wysunięta siedziba ludzka. Najdalej na północ wysunięta kawiarnia, poczta, stacja benzynowa, sklep. Kiedyś była tu kopalnia, obecnie to wielka baza naukowa wielu nacji. To także miejsce, gdzie wchodząc do sklepu zdejmuje się buty. Po prostu. Poza ścieżkami nie wolno się poruszać, a próba naruszenia zakazu powoduje natychmiastowy atak ptaków broniących gniazd lub młodych. One tu rządzą. To miejsce, gdzie młodzi naukowcy pasą stada piskląt ptaków, które badają. Przy wyjściu poza osadę tabliczki przypominają, że to królestwo białego niedźwiedzia.

To wreszcie miejsce, z którego Roald Amundsen startował w 1926 roku do udanego przelotu sterowcem nad biegunem. Stąd także wyruszył w kolejny, nieszczęsny lot sterowcem Umberto Nobile. Po obu wyprawach do dziś pozostał maszt służący kotwiczeniu maszyn wzorowanych na niemieckim sterowcu „Graf Zeppelin”.

Podczas naszej wizyty największą grupę naukowców stanowili Chińczycy badający możliwość uruchomienia północno-wschodniej drogi morskiej, która skróciłaby czas dowozu ich produktów do Europy. Jest tu też stacja badawcza wyposażona w ogromną antenę satelitarną. Oficjalnie – element systemu GPS. Obecność stacji sprawia, że nie wolno tu używać żadnych środków łączności radiowej, za wyjątkiem pracujących na specjalnie dobranej częstotliwości. Natknąć tu się można na biwakowiczów poruszających się kajakami. Spotkanie jachtu pod żaglami, zarówno zwykłego jak i będącego małym wycieczkowcem, też nie należy do rzadkości.

Czas na południe!

Tak osiągnęliśmy najdalszy punkt naszego rejsu. Czas wracać. W połowie drogi do kontynentu leży Wyspa Niedźwiedzia. Administracyjnie należy do Svalbardu. Nie mogliśmy odmówić sobie próby lądowania na wyspie, gdzie został na zawsze nasz s/y Otago, jacht klasy „140”, który wsławił się udziałem w pierwszych regatach okołoziemskich Whitbread Round The World Race 1973/74 (jacht zatonął na kotwicowisku w zatoce Herwigshamn 29 sierpnia 1976 roku). Na bliźniaczej „stoczterdziestce” (s/y Joseph Conrad) w latach 1980/81 przepłynąłem Atlantyk. Dwóch kolegów z tego rejsu było teraz ze mną. A kapitanem był wtedy Krzysiek (dziś szacowny profesor) od którego odbieraliśmy jacht w Tromsø. Świat jest naprawdę bardzo mały.

We mgle zrobiła się przerwa umożliwiająca bezpieczne podejście do wyspy. Weszliśmy w zatokę będącą kiedyś bazą wielorybników. Zostało po nich trochę sprzętu, kotły do wytapiania tranu, resztki maszyn (może to windy do wyciągania płetwali na brzeg?). Wielorybie kości. Stał też ponton, którym jakaś ekipa badaczy przypłynęła do pracy. Wyspa Niedźwiedzia była przez jakiś czas zamieszkała. Ludność pewnej zimy polarnej wymarła na szkorbut. Teraz na stałe mieszka tu tylko obsada radiostacji na północnym brzegu.

Stąd było już tylko kilka dni kursem południowym do Norwegii. Dopłynęliśmy blisko Przylądka Północnego, który wcale nie jest najdalej na północ wysuniętym przylądkiem Europy (jest nim Przylądek Nożowy). Ale czego się nie robi dla promocji atrakcji turystycznych…

Krzysztof Mrowicki

 

ORGANIZACJA REJSU

Wyprawa była sporym przedsięwzięciem logistycznym. Cały rejs ze Szczecina do Szczecina miał aż dziewięć etapów (w tym dwa na Spitsbergen). „Polonus” żeglował łącznie pięć miesięcy, załogi liczące razem blisko 70 osób przejechały busem w sumie około 33 tys. kilometrów i przepłynęły bałtyckim promem 1,2 tys. mil. Przed startem na północ jacht przeszedł remont silnika, przebudowę instalacji elektrycznej i  demagnetyzację (dzięki pomocy Marynarki Wojennej). Udoskonalono wyposażenie nawigacyjne. Do radiotelefonu, pławy EPIRB, GPS-ów, echosondy i logu, dodano kompas satelitarny – bodaj pierwszy na polskim jachcie, ploter, radar i telefon satelitarny. Jacht wzbogacił się także o przenośny, pływający radiotelefon, kombinezony, kamizelki pneumatyczne (dla załóg pływających pontonem), petardy hukowe i broń gładkolufową (pożyczoną na miejscu).

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości