Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Przez Ren na południe

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • środa, 4 sierpnia 2010

Kanałów i rzek jest w Europie mnóstwo. Można nimi przepłynąć aż do Morza Śródziemnego. Łodzie motorowe lub żaglówki z małym zanurzeniem mają do wyboru kilkanaście tras. Płynąc jednak jachtem z zanurzeniem 1,70 m musimy wpłynąć na Ren – najważniejszą wodną autostradę  Europy. Wybraliśmy najkrótszy z możliwych odcinków. Trasa wiodła z Duisburga do Koblencji, przez Düsseldorf, Leverkusen, Kolonię i Bonn.

Problemem był kierunek naszej trasy – niestety pod prąd. Płynęliśmy w cztery osoby: dwie duże i dwie małe, ośmiometrowym jachtem typu Dufour 28. Prąd na Renie może mieć prędkość od 4 do 8 km/h, a nasza maksymalna prędkość to 10 km/h. Więc lepiej żeby wody było mniej, to prąd też będzie mniejszy. Niestety w Duisburgu od razu wpadamy w szybki prąd. Silnik ustawiamy na pełną moc i próbujemy się przesuwać. Silnik to Volvo Penta 15 KM, dobry, solidny, ale czy nie za mały na tę rzekę? Przemieszczamy się powoli, ale na szczęście w dobrym kierunku. Na rzece tłum. Najwięcej jest wielkich, towarowych barek, które z prądem wręcz pędzą. Pojawiają się zza zakrętu jak potwory i po kilku minutach już nas mijają. Czasem cztery barki mijają się płynąc z przeciwnych kierunków, a my plączemy się między nimi, odpierając fale ze wszystkich stron. Wiatr w dziób. Pada deszcz. Poprzestajemy więc na 12 kilometrach i zawijamy do portu w Krefeld (8 euro za noc, sanitariaty płatne dodatkowo).

Płyniemy dalej. Sebastian fascynuje się barkami, które są ogromne. Czasem zestawy mają nawet 300 metrów. Widzieliśmy potwora wiozącego samochody na czterech pokładach ponad wodą. Płyniemy torem, ale kuszą nas małe plaże, które są odmianą po kanałowych, stromych brzegach. Wyciskamy z silnika wszystko, a zdarza się, że płyniemy zaledwie 1,7 km/h. Czasem przez dobrą chwilę po prostu stoimy w miejscu. Staramy się wybierać te części rzeki, w których prąd jest mniejszy i wtedy płyniemy nawet 5,5 km/h. Drugi port łapiemy w Düsseldorfie.

Trzeciego dnia podejmujemy próbę opuszczenia toru wodnego i stanięcia na kotwicy poza prądem, ale szybko zmniejszająca się głębokość wygania nas z powrotem na środek rzeki. Barek jest coraz więcej. Do tego dochodzą turystyczne łódki, w większości duże, motorowe jachty z Niemiec, Holandii, Belgii. Żaglówek mało. Przed nami kompleks portów w Leverkusen. Porty rzeczne są całkiem przyzwoicie przygotowane, mają sanitariaty, czasem jakieś zaplecze remontowe, duże parkingi i tereny zielone.

Przed nami Kolonia. Port jest prawie w samym centrum miasta, 3 km od katedry. Zwiedzamy, kąpiemy się w Renie, idziemy do parku z ogromnym placem zabaw, dzieciaki zmordowane ledwo dociągamy do łódki.

 

Wypływamy w niedzielę. Znowu kusi nas zatoczka poza torem wodnym. No i próbujemy. W 15 sekund głębokość z 3,5 metra spada do 1,2 metra. A my czujemy głuche „łup”. Stoimy. Nasze szczęście polegało na tym, że prąd był tu słabszy i nie wciskał dalej. Ale jednak stoimy. Próbujemy silnika, cała wstecz, coś drgnęło, ale niewiele. Na kamiennej główce widzimy plażowiczów, z których dwóch właśnie zmierza w naszą stronę. Woda sięga im do ud. Przy nas ledwo za pas – masakra. Okazuje się, że to Litwini, więc łatwo się dogadujemy. Wypychają nas siłą swoich mięśni z tych kamieni, pomagamy sobie silnikiem i po chwili już pływamy. Nie kombinujemy więcej i wchodzimy do portu w Hersel. Starszy, niemiecki Hafenmajster kasuje 8,8 euro. Rozmawiamy z niemiecką załogą, która na stałe trzyma jacht w tym porcie. Opowiadają, że Hafenmajster posiada stalową łódź z dwoma silnikami o mocy 280 KM każdy. Nie przyszło nam do głowy, że ta informacja może mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie.

Opuszczając Hersel płyniemy pod prąd wzdłuż wyspy aby wypłynąć na Ren z drugiej strony. Płyniemy wolno, obserwuję log. Jest cały czas 2,2 metra. Kiedy głębokość zaczyna spadać postanawiamy zawrócić, ale jest już niestety za późno. Słyszymy głuchy huk. Tym razem silny prąd spycha nas coraz bardziej na płyciznę. Niemal leżymy na burcie. Woda prawie przelewa się po bocznym pokładzie. Kil utkwił w kamieniach. Przerażona zaglądam do środka. Na szczęście nie mamy przecieku, na podłodze widać tylko trochę wody z zęzy. Zabieramy dzieci, które znajdowały się w najbezpieczniejszym dla nich miejscu – w forpiku. Wkładamy kamizelki, przypinając po jednym dziecku do siebie. Uderzający w nas prąd mknie z prędkością wodospadu. Czuję się jakbym siedziała na skale, a pode mną był górski potok.

Wędkarz siedzący na brzegu dzwoni po policję, która tu w Niemczech zajmuje się również wypadkami na Renie. Macham do małej motorówki, która akurat pojawiła się w zasięgu wzroku. Kierują się do nas. Dzielny sternik dobija do nas (a nie jest to łatwe). Przenoszę się z dziećmi na jego pokład. Zostawiamy Sebastiana na posterunku.

Nadlatuje helikopter. Ze szczęścia, że dzieci już bezpieczne, nawet nie zastanawiam się co on tu robi. Za chwilę na rzece pojawiają się trzy duże łodzie ratunkowe straży pożarnej. W odwodzie zostaje większy statek ratowniczy. Akcja ruszyła z odległego o 10 km Bonn. Na brzegu jest już ambulans, przyjechała też policja.

Relacja Sebastiana z poziomu wody: „pomachałem helikopterowi, że wszystko jest ok. On zatoczył kilka kółek nad wyspą i po odebraniu informacji, że dzieci są bezpieczne – odleciał. Teraz do akcji przystąpiły pontony ratunkowe. Pływali obok, przymierzali się, proponowali przywiązanie za rufę, ale nie wydawało mi się to dobrym pomysłem. W końcu się uparli i spróbowaliśmy. Jacht lekko drgnął, ale mieli chyba za słabe silniki aby nas wyrwać. Kolejna próba i zerwane cumy. I nagle od strony portu widzę jak płynie duży, niemiecki, stalowy boat, za sterem nie kto inny, ale nasz hafenmajster z portu. Wygląda jak szeryf na swoim koniu przepędzający niesfornych kowbojów. Cały czas płynąc puszcza ster, przechodzi bliżej mnie i mówi: rzuć cumę. W tej chwili przypomniała mi się historia o jego gigantycznych silnikach. Już widziałem oderwany dziób naszej łódki i wlewającą się do środka wodę. Hafenmajster zawiązał cumę, zanim się wyprężyła spokojnie wrócił do steru i dodał mocy…”

Jacht wykonał trzy skoki i spokojnie opadł na wodę. Znów pływał. Z brzegu odezwały się oklaski i okrzyki. Policja spisała protokół. Na moje pytanie czy będziemy ponosili jakieś koszty tej całej akcji, usłyszałam, że nie, ponieważ była to akcja ratowania życia. Odetchnęłam po raz drugi. W ramach podziękowania Hafenmajster dostał od nas dużą butelkę whisky. Wziął, podziękował, powiedział żebyśmy jeszcze zostali, bo jutro ma być jakiś Pan z telewizji, chce porozmawiać. O nie, jeszcze tego nam brakuje.

W końcu opuściliśmy Zagłębie Ruhry i widoki zrobiły się ciekawsze. Co z tego, skoro i tak nie mogłam oderwać oczu od logu. Stanęliśmy w Brohl, dużym, głębokim porcie. Po drodze pojawiają się zalesione wzgórza, zamki, wspaniałe winnice. Ostatni port na Renie to Neuwied. Brzydki, ale dobrze zorganizowany (hangary, slipy, miejsce na zimowanie łódek).

Ren nie odpuszczał nam do końca. Ostatnie 10 km było bardzo trudne. Fale od barek szastały nami na prawo i lewo. Nie dla nas ta rzeka, która na pewno jest rajem dla motorowodniaków (na odcinku 200 km nie przechodziliśmy ani jednej śluzy). Dlatego z wielką ulgą pożegnaliśmy Ren i powitaliśmy rzekę Moselę w Koblencji. A potem jeszcze tylko 1200 km i już słona woda.

Magdalena Banasik

 

Tekst został wyróżniony w naszym konkursie dla żeglarzy, których ciągnie nie tylko na wodę, ale także do pióra.

Tagi: .
Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości