Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

„Selma” na półmetku NWP

Piotr Kuźniar: Żeglugę Przejściem Północno-Zachodnim w 2015 roku trudno porównać z wyprawą sprzed 30 lat Ludomira Mączki i Wojciecha Jacobsona…

  • Piotr Kuźniar z załogą „Selma Expeditions” w morzu
  • wtorek, 25 sierpnia 2015

17-23.08.2015 – Nunavut, Kanada, Arktyka.

Korespondencja z morza – „Selma Expeditions”

Wyprawa ŚLADEM AMUNDSENA i PÓŁNOCNYCH WYPRAW POLARNYCH już na półmetku. Po 6 tygodniach od startu w Sisimiut na Grenlandii załoga „Selmy” przepłynęła 1678 Mm. 17 sierpnia „Selma” dotarła do wioski Taloyoak (Talurjuaq, dawniej – Spence Bay), a 20 sierpnia – 100 mil dalej, do osady Gjoa Haven (Inuktitut) na Wyspie Króla Williama, gdzie odwiedziła rdzennych mieszkańców kanadyjskiej Arktyki – Inuitów Netsilik.

Kontynuujemy nasz rejs przez Przejście Północno-Zachodnie (North West Passage). Po starcie wyprawy 4 sierpnia z Grenlandii i pokonaniu ponad 1,5 tys. mil morskich, dotarliśmy do środka kanadyjskiej Arktyki. Nawigujemy wg kanadyjskich locji, jednak dostępne mapy są dość skąpe w informacje i zawierają głównie zbadane trasy którymi pływają statki (z zastrzeżeniem że „badania nie spełniają nowoczesnych wymagań”). Obecnie Selma żegluje na południe Arktyki kanadyjskiej, robi się płycej i jest więcej mielizn. Odejście z trasy statków jest ryzykowne. Jednocześnie – od wejścia w cieśninę Lancaster – nie działa jachtowy kompas z powodu bliskości północnego bieguna magnetycznego. Sterujemy wg kursu z GPS.

Dziwi relatywnie mała ilość lodu. Według opisów z poprzednich rejsów przez Przejście Północno – Zachodnie, w okresie letnim największą trudnością drogi nie jest walka z omijaniem gór lodowych, ale umiejętność planowania trasy ze sporym wyprzedzeniem i wybierania kanałów czystej wody. Gór lodowych latem nie ma, jest tylko kra, która może być czasami bardzo gruba. A w labiryncie lodu, który miejscami kończy się ślepą uliczką, łatwo zgubić drogę. Możemy to teraz potwierdzić. Żeglując Przejściem Północno-Zachodnim najważniejsze jest przewidywanie. Latem tego roku lodu jest mało. Dodatkowo nasz routier lodowy Wojtek Wejer czuwa z daleka i podaje nam na bieżąco drogą satelitarną analizy dotyczące pól lodowych przed nami. Oczywiście, patrząc na zmiany z roku na rok, są też okresy grubego lodu, kiedy żegluga jest po prostu niemożliwa. Ale chyba nie ulega wątpliwości, że wszędzie widać postępy ocieplenia. I żegluga Przejściem Północno-Zachodnim (NWP) w roku 2015 nie jest na pewno porównywalna z wyprawą sprzed 30 lat Ludomira Mączki i Wojciecha Jacobsona jachtem „Vagabond II”, trwającą wtedy aż 3 lata. Nam na razie (odpukać) sprzyja szczęście. Dzięki Wojtkowi Wejerowi uniknęliśmy większych spotkań z pakiem lodowym. Pogoda słoneczna. Wiatry umiarkowane. Tundra, chociaż to koniec sierpnia, wciąż kwitnie. Ale coraz bardziej ubogo. Nie wiemy dokładnie kiedy lody zaczną ponownie narastać, dlatego nie możemy za bardzo zwlekać. W Albercie, sąsiedniej prowincji Kanady, już podobno spadł pierwszy śnieg. Gdzieś tam czai się jednak arktyczna zima…

17.-19.08.2015 r. Taloyoak (Pozycja: 69° 32. N, 093° 32.W).

Selma dotarła do Taloyoak, poprzednia nazwa – Spence Bay. Mieszka tu niecałe 900 osób, głównie rdzennych mieszkańców Inuitów Netsilik, którzy przebyli tu około tysiąc lat temu. To dzięki nim mogli tu przetrwać pierwsi biali podróżnicy. Taloyoak jest 150 km na północ od słynnej (dzięki Amundsenowi) „Gjøa’s Harbour” na Wyspie Króla Williama (to tam w latach 1906-1908 zimował przez dwa lata Roald Amundsen, który nazwał to miejsce „najpiękniejszą małą przystanią na świecie”, a wioska otrzymała nazwę Gjoa Haven na pamiątkę szkuneru Amundsena – Gjøa). Do stolicy powiatu Cambridge Bay jest jeszcze 460 km na wschód (popłyniemy tam w kolejnym etapie rejsu) i ponad 1200 km (na północny-wschód) do Yellowknife – stolicy prowincji Northwest Territories.

Sama osada ukryta jest w spokojnej zatoczce z łatwym dostępem z morza. Jednak nie ma żadnego stałego nabrzeża i konieczne jest korzystanie z pontonu i stałe wachty kotwiczne. Po obowiązkowym i raczej nieformalnym zameldowaniu na lokalnym posterunku Królewskiej Konnej (RCMP) liczącym dwóch funkcjonariuszy i po zabezpieczeniu posiadanej broni, odwiedziliśmy wszystkie miejscowe dowody cywilizacji: nowoczesny mały szpital (niestety jedyny lekarz przylatuje i dyżuruje tylko kilka dni w miesiącu) i mały pensjonat, za to z czynnym gorącym prysznicem, jakże wyczekiwanym po 6 tygodniach od poprzedniego kontaktu z cywilizacją. Informacja o przybyciu załogi jachtu stała się lokalną wiadomością dnia. Wiadomością rozpowszechnianą głównie dzięki spotkaniom z dziećmi, które roześmiane i bardzo ciekawe nie odstępowały załogantów „Selmy” na krok. Jednocześnie załoga jachtu dostała zaproszenie na następny dzień do odwiedzenia miejscowej szkoły.

TALOYOAK – SPOTKANIA SELMY

Pierwsze spotkanie w jedynej tu szkole zamieniło się w mały wykład. Opowiedzieliśmy skąd jesteśmy, gdzie do tej pory żeglowaliśmy i gdzie planujemy jeszcze dotrzeć. Potem opowiadaliśmy o Polsce i pokazaliśmy zdjęcia Warszawy, Poznania, Mazur, Malborka i Białowieży oraz polskich zwierząt – żubrów, niedźwiedzi i sarn. Dzieci podziwiały zdjęcia, ale jednak z naszego pokazu najbardziej podobały się im wieloryby, pingwiny i góry lodowe.

Drugie spotkanie, to około setka dzieci na pokładzie Selmy. To spora operacja logistyczna wymagająca zaangażowania całej załogi. Poszczególne etapy to: transport pontonowy, transfer grupami na i z jachtu, pokazanie wycieczkowiczom wszystkich zakamarków od masztów i żagli, do wielkiego koła sterowego, poprzez kabinę nawigacyjną i nowoczesne komputery, aż po maszynownię i kambuz oraz na końcu mesę (gdzie przygotowano specjalne słodycze). Jednak, jak się później okazało, największą ciekawość wzbudziła jachtowa toaleta. Wszyscy mali goście byli bardzo zadowoleni. Dlatego postanowiono odbyć jeszcze jedno wspólne spotkanie – w naturze, gośćmi miała być teraz załoga „Selmy”.

Trzecie zaproszenie w Taloyoak dotyczyło wspólnego wypicia lokalnej herbaty oraz wspólnego pieczenia i jedzenia tradycyjnych placków bannock. Następnego dnia spotkaliśmy się przed szkołą, najpierw obserwując wyjazd quadami jednej z klas (około 20 dzieci) na zajęcia WF w terenie. Okazało się, że odbędzie się obowiązkowa tu lekcja strzelania i każdy z uczniów przyniósł swoją własną strzelbę, od tradycyjnych do nowoczesnych sztucerów (broń krótka jest tu zabroniona). Potem pojawiła się nasza grupa terenowa składająca się z kilkudziesięciu dzieci, nauczycielki i starszej przedstawicielki ze starszyzny plemiennej. Zabraliśmy przygotowane wcześniej czajniki na herbatę, patelnię i olej do smażenia, małe pomarańcze i jabłka. Transport najmłodszych dzieci i zapasów zapewniły dwa duże quady kierowane przez obie panie. Reszta ruszyła pieszo. Po kilku kilometrach, mijając lokalną elektrownię słoneczną, dotarliśmy na niewielkie wzgórze pomiędzy dwoma małymi jeziorami i tam rozbiliśmy obozowisko. Na pobliskiej górze widoczne były z daleka święte kamienie. Na komendę dzieci rozpoczęły zbieranie ziół i mchów starannie selekcjonowanych – pod czujnym okiem przewodniczki plemiennej. Inni chłopcy zaczęli łowić ryby. Zbiór dostarczony przez dzieci (oraz zabrana tradycyjna herbata czarna) wystarczył do przygotowania piknikowej herbaty. Potem przyszła kolej na smażenie na głębokim oleju placków bannock nazywanych też banik. Starczyło dla wszystkich.

Te zaledwie trzy dni spędzone w tej ukrytej wśród skał i tundry osady Inuitów Netsilik, żyjących w rytmie własnego czasu i z ogromnym szacunkiem do otaczającej przyrody, były fascynujące i dla nas bardzo cenne. Jednocześnie pomieszanie nowoczesności z tradycją myśliwską przyprawia o zawrót głowy i uczy szacunku.

20-23. 08.2015 Gjoa Haven (Pozycja: 68° 38.N, 095° 53.W)

Po trzech dniach pobytu w Taloyoak pożeglowaliśmy niecałe 100 mil na południe do siostrzanej osady Gjoa Haven. Taloyoak to niewielka kilkusetosobowa osada, natomiast Gjoa Haven to prawie miasteczko z ok. 3 tys. mieszkańcami oraz z własnym stałym lotniskiem. Nazwa tego miejsca nawiązuje do statku Amundsena „Gjøa”, a mieszkający tu od około tysiąca lat Inuici nazywają je Uqsuqtuuq, co znaczy „dużo tłuszczu” i odnosi się do obfitości ssaków morskich, kiedyś wielorybów, teraz także fok, a ostatnio gęsi.

„Selma” w Gjoa Haven, jak wszystkie odwiedzające statki i jachty, stanęła na kotwicy. Do tej pory od startu rejsu z Grenlandii spotkaliśmy na naszej trasie trzy jachty zdążające na wschód: PHILOS, NECTON i AVENTURA oraz tak jak my podążające na zachód TIAMA i CHIMERE, oba z Bretanii. Na CHIMERE samotnie żegluje Manu (Manuel), trzymamy za niego kciuki. Wczoraj rzucił obok nas kotwicę, wypiliśmy wspólnie rytualną kawkę i potem wpadł do nas na obiad. Mamy też chwilowo na pokładzie francuskiego oceanografa Vincenta z jachtu TIAMA. Jego jacht popłynął już dalej, a ponieważ w jedynym miejscowym hotelu brakowało miejsc, Vincent wylądował na Selmie w oczekiwaniu na swój samolot.

Jednymi z gości na „Selmie” był także dowódca i oficer lodołamacza Coast Guard CCGS Sir WILFRID LAURIE, którzy opowiadali o pracach hydrograficznych, uzupełnianiu map oraz o niedawnym odnalezieniu wraka statku „Erebus” z nieszczęsnej wyprawy Franklina z połowy XIX wieku (wydobyte z głębi eksponaty są już ozdobą tutejszego muzeum).

W dotychczasowych etapach rejsu ŚLADEM AMUNDSENA I PÓŁNOCNYCH WYPRAW POLARNYCH co chwila mijamy ślady żeglarzy którzy w poprzednich wiekach poszukiwali Przejścia Północno-Zachodniego. Wraki statków Franklina, Rossa, Parrego oraz nazwy zatok i przylądków opowiadają historię heroicznych wysiłków ery odkrywców. W Toloyoak zimował John Ross i zlokalizował znajdujący się (wtedy) niedaleko północny biegun magnetyczny. W Gjoa Haven postacią, do której odwołują się tu wszyscy jest odkrywca przejścia North West Passage Roald Amundsen. Tutejsi Inuici są dumni, że to od nich uczył się przetrwania zimą w Arktyce. Nawet wynajęty przez nas w Gjoa Haven przewodnik – tropiciel wołów piżmowych – z dumą opowiadał, że dziadek jego pradziadka znał Amundsena.

O roli Gjoa Haven w historycznych wyprawach polarnych informują też główne media kanadyjskie, szczególnie po znalezieniu niedaleko, we wrześniu 2014 roku, wraku statku wyprawy Franklina, co pokazała TV CBC.

<p>

</p>

Wtedy do Gjoa Haven przybył nawet sam premier Kanady – Harper. Ważne dla miejscowych mieszkańców jest także to, że ministrem w federalnym rządzie Kanady jest Leona Aglukkaq, tam urodzona (odpowiada za ochronę środowiska i rozwój ekonomiczny trenów północnych). Mer Gjoa Haven Allen Aglukkaq wypowiada się publicznie, że teraz chcą stworzyć wiele miejsc pracy wokoło turystyki i ochrony zabytków. Ale chyba najważniejsze jest to, że opowieści Inuitów przekazywane z pokolenia na pokolenie od 150 lat o losach statków Franklina okazały się prawdziwe.

Port Gjoa Haven jest naturalną zatoką doskonale osłonięta wysoką na 24 metry łagodną wydmą z piaszczystym brzegiem. Samo miasteczko jest porozrzucane wzdłuż głównej ulicy, a potem oddzielne skupiska po kilka domów. Lokalne oznaki cywilizacji to hotel z darmowym, ale bardzo powolnym internetem i centrum kultury oraz muzeum z interesującymi rzeźbami lokalnych twórców. Na obrzeżach miasteczka jest mały cmentarz z ciekawą dla nas miejscową tradycją wymagającą przynoszenia dla bliskich zmarłych drobnych upominków. Na grobach można znaleźć obrazki, wisiorki, pisaki, a nawet okulary.

W centrum kultury trafiliśmy na Święto Końca Lata. Najpierw wystąpili bębniarze w strojach szamańskich. Potem odbył się występ dziewczyn z tradycyjnym inuickim śpiewem gardłowym. Stały twarzą w twarz trzymając się za łokcie, balansując jakby w tańcu.

Dotychczas częściej niż ludzi spotkaliśmy zwierzęta: białe niedźwiedzie, foki, biełuchy, alczyki i petrele. W Gjoa Haven jest obfitość gęsi, chociaż jeszcze 15-20 lat temu stanowiły rzadkość w tej okolicy. Miejscowi opowiadają, że kilka lat temu zabito w okolicy pierwszego niedźwiedzia grizzly (to chyba też oznaki ocieplenia klimatu). Razem z miejscowym przewodnikiem pojechaliśmy także na bezkrwawe fotograficzne łowy woła piżmowego – spotkanie w naturalnym ich otoczeniu robi wrażenie.

Jednym z celów przybycia „Selmy” do Gjoa Haven było skorzystanie z lokalnego lotniska i wymiana 4 osób załogi, co już zrobiliśmy. „Selmę” opuścili Michał, Kasia, Robert i Paweł. Będzie ich brakować. Ale na ich miejsce przylecieli już z Polski Rafał, Kubek, Klonik i Luby. Dlatego, tak jak do tej pory, żeglujemy dalej w takim samym stanie osobowym: skipper – Piotr Kuźniar i 7 osób załogi. Przed nami za kilka dni Cambidge Bay odległe o ok. 240 mil, z kolejną osadą inuicką. Po drodze musimy minąć Simpson Strait z mieliznami i prądami pływowymi (ale mamy porządną mapę) oraz Requisie Channel, gdzie prądów nie ma, ale pozycje mielizn na mapach są delikatnie mówiąc dość rozbieżne. Potem zobaczymy na co nam pozwoli czas i pogoda. Dzień niestety zaczyna się skracać, a żegluga nocą będzie bardziej wymagająca niż dotychczas w długie 22-godzinne dni. Jeśli lody i ocean pozwolą, do końca wyprawy w alaskańskim Dutch Harbour „Selma” powinna dotrzeć z końcem września.

Zainteresowanie regionem Arktyki jest coraz większe, nie tylko ze względu na Franklina, Amundsena, zmiany klimatu, białe niedźwiedzie itp. Arktyka staje się coraz bardziej dostępna, a w dodatku posiada ogromne zasoby ropy (ok. 15% światowych złóż) i gazu (około 30 proc. światowych zasobów). A teraz kiedy lód powoli zanika, światowe potęgi, na czele z arktyczną piątką: Rosją, USA, Kanadą, Danią i Norwegią, chcą kontrolować i wydobywać te bogactwa. Wyścig już się rozpoczął. Na pewno taka eksploatacja, w tym tak delikatnym i jednocześnie trudnym rejonie, może zaburzyć naturalny ekosystem.

Piotr Kuźniar z załogą „Selma Expeditions” w morzu

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości