Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Ze Świnoujścia na bałtycką pętlę

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • czwartek, 20 grudnia 2012

Andrzej Wojciechowski opłynął w sztormowych warunkach nową bałtycką trasę dla samotnych żeglarzy. Szlak o długości 500 mil wiedzie po wodach zachodniego Bałtyku. Czy jesteśmy świadkami narodzin nowych regat? Ilu żeglarzy podejmie wyzwanie?

Na pomysł wytyczenia bałtyckiej trasy o długości 500 mil wpadli trzej szczecińscy kapitanowie: Andrzej Wojciechowski (jacht „Karfi”), Wiesław Skotnicki („Pacifica”) i Krzysztof Wilk („Maja”). Trasa zatacza dwa koła: Świnoujście – Arkona – Bornholm – Kołobrzeg – Międzyzdroje oraz powrót tą samą drogą, lecz w przeciwnym kierunku. Panowie mieli wyruszyć razem na morze, by przetestować szlak przyszłych regat nazwanych AWK 500 mil (skrót od pierwszych liter imion Andrzej, Wiesław, Krzysztof). Niestety, silny wiatr pokrzyżował plany. Na Bałtyk odważył się wypłynąć tylko Andrzej Wojciechowski. Przedstawiamy jego relację z niezwykłego rejsu.

To miał być rejs kolegów, który potwierdziłyby możliwość zorganizowania na tej trasie prawdziwych regat samotnych żeglarzy. Chcieliśmy zebrać doświadczenia pomocne przy organizowaniu takiej imprezy w przyszłym roku. Nie wszystko się udało. Ze względu na zapowiadany sztorm moi koledzy postanowili (bardzo rozsądnie) nie wypłynąć. Wielokrotnie przeglądałem serwisy pogodowe. Wynikało z nich, że na Bałtyku będzie wiało z siłą około 6 stopni w skali Beauforta (z mocniejszymi szkwałami), a kierunek wiatrów będzie sprzyjał żegludze od bejdewindu do baksztagu. Ale oczywiście na tygodniowy rejs non stop nie da się przewidzieć dokładnie warunków pogodowych.

Znam dobrze „Karfiego”. Przeżyłem na nim sztorm na Atlantyku i wiedziałem, że jest w stanie przetrwać w ciężkich warunkach. Poza tym po drodze jest sporo miejsc, w których można się schować. Dlatego uważam, że decyzja o wyjściu w morze nie była nierozważna.

Dwa refy na grocie i mała genua to dobry zestaw na początek. „Karfi” bez wielkiego przechyłu rozpędza się do 7 węzłów. Po kilkunastu minutach jestem już zupełnie sam. Zaczynam się rozglądać, próbuję ustawić jacht na samosterowność i cieszę się, że wreszcie płynę i realizuję plan. Przy zachodnim wietrze na razie nie ma dużych fal (od metra do 1,5 metra), a żegluga wręcz upaja. Na wysokości niemieckiej wysepki Greifswalder Oie zaczynają się zbliżać mocno wybudowane cumulonimbusy. Idą od strony lewej burty, całymi stadami. Widać pod nimi ścianę deszczu. Dochodzą od nich mocniejsze podmuchy wiatru. Kilka chmur przechodzi przed dziobem, kilka za rufą. Po chwili pokazuje się piękna tęcza.

Nadciąga sztorm

Nagle czuję przechył na prawą burtę i mocne uderzenia grubych kropli deszczu. Siła, z jaką uderzają, jest niezwykła. Choć mam na sobie gruby sztormiak, czuję krople na całym ciele. „Karfi” przez kilkanaście sekund sunie bokiem. Po chwili siła bocznego oporu powoduje, że zaczynam płynąć bardziej do przodu. Dopiero teraz spoglądam na wiatromierz. Prędkość wiatru: 32 węzły. Po kilku minutach wszystko wraca do normy. Pokazuje się nawet słońce, ale, niestety, na godzinie 10 obserwuję kolejną potężną chmurę. Czy przejdzie przede mną? Po 30 minutach już wiem, że mnie dopadnie, ale na szczęście mam trochę czasu, by się przygotować do tego spotkania.

W rejsie turystycznym najlepiej byłoby zrzucić żagle i przeczekać uderzenie, pomagając sobie silnikiem. Sprawdzam jednak trasę przyszłych regat, więc silnik odpada. Zrzucenie żagli w pojedynkę, a potem ich ponowne stawianie na rozchwianym morzu, to dość niebezpieczna zabawa. Poza tym wielu żeglarzy uważa, że pozbawianie się jakiegokolwiek napędu nie jest najlepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji. Spoglądam ponownie w kierunku nadchodzącej chmury i dochodzę do wniosku, że jest zbyt blisko, by myśleć o jakimkolwiek innym rozwiązaniu niż stanięcie w dryf. Idzie na mnie ściana pyłu wodnego, który zbliża się do „Karfiego” z niewiarygodną prędkością. Przed tą ścianą morze staje się zupełnie płaskie, pokryte jest jedynie czymś, co przypomina tarkę. Bałtyk został w kilka sekund „wyprasowany”, więc zaczynam rozumieć, że siła szkwału jest wyjątkowa. Decyzja: stanąć w dryf jak najprędzej. Dla „Karfiego” wyostrzenie i przejście linii wiatru to zaledwie kilka sekund. Łódź zaczyna się przechylać. Cały lewy pokład, do nadbudówki, zanurza się w morzu. Jacht pchany siłą wiatru przesuwa się bokiem, zupełnie jakby był pługiem śnieżnym. Stoję na ściance kokpitu, trzymając się lewą ręką achtersztagu, a prawą kosza rufowego. Ster całkowicie wyszedł z wody, więc w ogóle nie reaguje. Cały czas myślę, czy woda wleje mi się do środka. Ale przebudowany kokpit na szczęście zatrzymuje ją i chroni wnętrze jachtu. Przez głowę przechodzi mi kilka myśli: czy jacht wytrzyma, czy dam radę wezwać pomoc, czy zdołam wypiąć się z szelek asekuracyjnych? Może jednak nie trzeba było wypływać? Po kilkunastu sekundach przechył zmniejsza się. Teraz tylko falszburta jest w wodzie. I nagle spada grad uderzający z siłą kujących igieł. Nie wiem, gdzie schować twarz i dłonie, ale instynkt każe mi dalej mocno trzymać się achtersztagu i kosza rufowego. Po kilku minutach kataklizm przechodzi. Wiatr znów wieje z siłą 6 stopni Beauforta. Wyprowadzam „Karfiego” z dryfu, ustawiam na kursie, przywiązuję ster i schodzę do środka oszacować straty.

Tylko worki z żaglami oraz torby z rzeczami osobistymi poprzesuwały się na drugą burtę. Pozostałe drobiazgi (prowiant, gary, sztućce, naczynia, książki, narzędzia) leżą na swoich miejscach. Ruszam do wewnętrznej pompy zenzowej. Dziesięć ruchów handszpakiem wystarcza, by opróżnić zbiornik. Na szczęście przed startem zamknąłem wszystkie zawory w przejściach burtowych oraz wywietrzniki. Zabieram z sobą pneumatyczny pas ratunkowy, który kiedyś wygrałem w konkursie magazynu „Wiatr” i wyskakuję do steru. Szybka analiza warunków. Wiatr: 6 stopni Beauforta z zachodu. „Karfi” płynie sam z przywiązanym sterem, na dobrym kursie. Później jeszcze dwa razy dopadają mnie szkwały spod chmur kowadeł, ale są już dużo słabsze. Za każdym razem staję w dryf tuż przed uderzeniem, by po jego przejściu wrócić bez strat na właściwy kurs. Po przejściu frontu siła wiatru ustabilizowała się. Łódka mknie jak pociąg ekspresowy bez trzymania steru. Średnia prędkość to 8, 9 węzłów. Uśmiecham się do siebie w takich chwilach. Można zająć się przygotowaniem posiłku. Najwygodniej sięgnąć po chleb i kabanosy. Do tego kawa z termosu przygotowana jeszcze w Świnoujściu – po prostu żyć nie umierać.

Jak pokonać zmęczenie?

Rankiem mijam północny Bornholm i „na motyla” kieruję się na wyspę Christiansø. Przed południem mogę już się skierować w stronę Kołobrzegu. Wiatr cały czas ma sprzyjający kierunek – płyniemy półwiatrem, dla „Karfiego” to najszybszy kurs. Wprawdzie po opuszczeniu wód otaczających Bornholm dopada mnie deszcz, lecz dobra prędkość wynagradza chlupot wody w kaloszach. Do tej pory przebieg mam rewelacyjny, to głównie zasługa kierunku w i siły wiatru. Ale pod Niechorzem zaczynają mi się zamykać oczy. Pierwsza noc była nieprzespana, bo czułem się znakomicie. Druga, do tej pory, również mija bez problemów. Ale organizm zaczyna domagać się odpoczynku. Do termosu wlewam mocną kawę, którą co kilkanaście minut łykam, aby nie zasnąć. Tak dopływam pod molo w Międzyzdrojach. Zwrot przez rufę i rozpoczynam powrót tą samą trasą dookoła Bornholmu. Spoglądam za siebie. Widzę latarnię i główkę portu Świnoujście. Tak blisko do spokojnej kei w Basenie Północnym. Można by się wysuszyć i wyspać. To wielka pokusa, by zakończyć rejs właśnie w tej chwili. Na szczęście głos rozsądku przegrywa z głosem przygody i postanawiam więcej się nie oglądać za rufę.

Jacht nie ma większego problemu z utrzymaniem kursu, więc siedząc w kokpicie, próbuję trochę odpocząć. Zamykam oczy, które odruchowo otwierają się tylko przy mocniejszym uderzeniu fali w burtę. Koryguję kurs i znowu zamykam oczy – aż do następnego uderzenia. Gdy ponownie mijam boję KOL pod Kołobrzegiem i ustawiam kurs na Christiansø, na horyzoncie pojawia się brzask. Kolejna noc za nami.

Cisza przed burzą

„Karfi” znów słucha przywiązanego steru, co pozwala zamknąć oczy na kilka minut. Pod Bornholmem deszczowe chmury się rozsuwają. Pokazuje się słońce i wiatr zaczyna słabnąć. Rozrefowuję grot i dzięki temu utrzymuję prędkość 5, 6 węzłów. Po minięciu Christiansø pierwszy raz mam wiatr w dziób. Halsowanie przy słabej czwórce nie przysparza większych kłopotów, chociaż zmęczenie cały czas daje znać o sobie. Rozgłośnie duńskie i szwedzkie ogłaszają gale warning (ostrzeżenie przed sztormem). Niebo niczego złego nie zapowiada, lecz nie zwykłem lekceważyć takich komunikatów. Po minięciu Bornholmu i wyjściu na otwarte morze zakładam trzeci ref na grocie i zmieniam genuę na marszowy fok. Prędkość spada do trzech węzłów. Komunikaty o sztormie cały czas są powtarzane, co studzi moje chwilowe zapędy do postawienia dużych żagli. Tym bardziej że jestem coraz bardziej zmęczony, a przede mną przecież kolejna noc. Przedostaję się przez tor wodny promów pod szwedzki brzeg, ustawiam jacht na samosterowność i zamykam oczy (albo raczej same się zamykają). Budzi mnie dopiero odgłos deszczu. Wychylam głowę na zewnątrz i widzę, że „Karfi” płynie pełnym kursem dokładnie na wschód, czyli nie tam, gdzie trzeba. Nie wiem, jak długo to trwało i ile mil straciłem, gdyż nie miałem pojęcia, w którym momencie jacht zawrócił. Siła wiatru dalej dość mizerna, a jego kierunek nie pozwalał na bezpośredni kurs na Arkonę. Zaczęła się halsówka. Wokoło słychać maszyny mijających mnie statków. Żadnych świateł poza smugą latarni Sandhammaren. Nawet gdyby teraz odwołano ostrzeżenie o sztormie, chyba nie zmieniłbym żagli na większe. Jestem zupełnie bez sił…

Koło godz. 7.00 chmury rozpierzchły się. Wiatr: 2, 3 stopnie Beauforta z dłuższymi okresami ciszy. Mapa elektroniczna pokazuje, że cofa mnie jakiś prąd. Chcąc nie chcąc, stawiam genuę i rozrefowuję grot, choć komunikaty gale warning nie milkną. Koło południa znów przychodzą deszczowe chmury, ale wiatru dalej jak na lekarstwo. Nie wiem, czy właśnie taka pogoda nie jest bardziej męcząca niż silny wiatr. Chęć najlepszego wykorzystania każdego podmuchu nie pozwala mi odespać poprzednich nocy. Co pewien czas mijają mnie (w obu kierunkach) jachty płynące na silnikach. A prostopadle do mojego kursu suną promy do Ystad i Świnoujścia.

„Karfi” płynie w ślizgu

Przed godz. 23.00 GPS pokazuje, że jestem tuż przed boją Arkona (jakieś dwie mile). Wiatr zaczyna się wzmagać. Niemcy również ogłaszają ostrzeżenia sztormowe. Na horyzoncie, od zachodu, pokazuje się chmura kowadło, taka sama jak te z pierwszego dnia rejsu. Zrzucam grot i zamieniam genuę na fok marszowy. W radiu słychać rozmowy między statkami i powtarzające się w nich co chwilę ostrzeżenia przed sztormem. Postanawiam płynąć w głąb zatoki, dopóki będę mógł, a gdy przyjdzie szkwał, ustawię się baksztagiem i skieruję „Karfiego” pod osłonę wysokich klifów Rugii.

Zbliżająca się chmura ma kształt grzyba jak po wybuchu bomby atomowej. Widać strugi deszczu uderzające w powierzchnię morza i zamieniające się w pył wodny, który kłębiąc się w postaci białych bałwanów zbliża się w moim kierunku z wielką prędkością. Obracam się rufą do nadchodzącego uderzenia i nagle czuję gwałtowne przyspieszenie łódki. Wiatromierz, który przed chwilą pokazywał prędkość wiatru od 35 do 42 węzłów, wyświetla same kreski – czyli, jak mówią żeglarze, „przekręcił się”. Nie wiem, jaka jest siła wiatru, nawet nie próbuję zgadywać. „Karfi” idzie w ślizgu przez jakieś 15 minut. Docieram w pobliże klifów tuż za miejscowością Lohme. Zrobiłem więc cztery mile w 15 minut, z prędkością około 16 węzłów. I to wszystko na samym foku. Po przejściu szkwału znów płynę z prędkością do 8 węzłów.

Postój w Sassnitz

Pod osłoną klifu zbliżam się do latarni morskiej Kolicker Ort. Ponownie padają ostrzeżenia przed sztormem. Tym razem wyraźnie słyszę zapowiedź siły wiatru: 9 stopni w skali Beauforta. Z doświadczenia wiem, że zwykle zapowiada się siłę wiatru, która występuje przez dłuższy czas. Natomiast krótsze, kilkuminutowe mocniejsze szkwały, nie są zapowiadane. Głównie ze względu na ich lokalne występowanie. Przede mną więc sztormowa noc z bardzo silnym wiatrem. Wprawdzie adrenalina trzyma mnie w dobrej formie, lecz wiem, że zmęczenie wróci i to być może w większym natężeniu. Może więc warto skorzystać z odległego o cztery mile portu Sassnitz? Kilka minut walczę z myślami, ale kiedy nadchodzi kolejna ulewa, która przez sztormiak tłoczy wodę do ostatnich suchych skrawków bielizny, mam już dość. Marzę tylko o tym, by się wysuszyć i wyspać. Podejmuję decyzję o zawinięciu do Sassnitz. Po zacumowaniu podłączam prąd i farelkę. Rozwieszam mokre rzeczy i nastawiam budzik na godz. 5 rano. Budzi mnie dopiero stukanie w pokład – to bosman zbierający opłaty za postój. Jest już godz. 9, więc budzik nie zadziałał lub nie był w stanie mnie obudzić. Śniadanie, klar, SMS do żony i przyjaciół i jestem gotowy do powrotu na morze. Wskakuję w wysuszony sztormiak i przygotowuję się do wyjścia z portu. W tej chwili podpływa straż graniczna z celnikami i zaprasza mnie do odprawy. No cóż, trochę byli zdziwieni, że sam tłukę się przez Bałtyk w taką pogodę. Po 10 minutach mogę już skierować się w stronę główek wyjściowych.

Wiatr zachodni o sile 6 stopni Beauforta – idealne warunki do powrotu. Trasę z Sassnitz do Świnoujścia pokonuję w pięć godzin. O godz. 15.59 mijam prawy trawers stawy Młyn, dokładnie 100 godzin po rozpoczęciu rejsu. Wyprawa pozwoliła mi zebrać doświadczenia, których nie znajdziemy w żadnych książkach. Chcę przekazać je wszystkim, którzy będą chcieli wystartować za rok w pierwszych regatach AWK 500 mil. Chciałbym również, by na trasę obok samotników wyruszyły załogi dwuosobowe.

Andrzej Wojciechowski
fot. Marek Wilczek

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości