Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Zimą przez Adriatyk

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • wtorek, 30 marca 2010

Z Triestu do Wenecji we mgle i w mrozie.

Pod koniec grudnia można wiązać krawaty i przymierzać błyszczące kreacje. Można też pakować ciepłe gacie, czapki, sztormiaki i ruszać w drogę. Byle dalej od miasta, zastawionych stołów i bigosu.

Pożeglować zimą po północnym Adriatyku? I zacumować w Wenecji na Sylwestra? Pomysł odważny, ale na tyle realny, że wart krótkiej opowieści.

Wyruszyliśmy na południe zaraz po świętach Bożego Narodzenia. Pierwszego wieczoru po przyjeździe do Triestu wykończyliśmy przytaszczone z Polski makowce, pierniki i krzepką grejfrutówkę. Wodzirejem wieczoru był Adam, który zwykle chętnie dzieli się swymi życiowymi mądrościami zdobytymi podczas niezliczonych morskich podróży. Dowiedzieliśmy się, że cebule to cytryny północy. Kto by pomyślał. Adam zachwycał też swoją figurą i zdradzał nam sekrety swojej diety. Pierwsza to dieta mango: nie je mango. Druga to dieta cud: je wszystko, a jak schudnie, to cud. Zapamiętaliśmy te diety i postanowiliśmy zastosować je nagminnie w Nowym Roku. Pełni poczucia silnej woli i stalowych charakterów, z wizją kaloryferów na brzuchach, zakopaliśmy się w końcu w śpiwory, bo na zewnątrz panował mróz (-1 C).

Poniedziałek, 28 grudnia

Poranek wita nas bezchmurnym niebem, jest całkiem ciepło, jakieś osiem stopni powyżej zera. Kompletna cisza. Zero wiatru. Za burtą odkrywamy gigantyczne meduzy. Mają jakieś pół metra średnicy. Wyruszamy po zakupy, odbieramy jachty, pijemy pyszną włoską kawę i coś koło południa ruszamy do portu Piran na terenie Słowenii.
Piran to urocze portowe miasteczko założone na wzór wenecki. Po zmroku pięknie oświetlone. Rozbrzmiewa kolędami. Po miłym spacerze lądujemy w mesie, a wachta kambuzowa raczy nas spaghetti. Atrakcja wieczoru okazuje się prawie metrowy przypływ.

Wtorek, 29 grudnia
Przed nami długi przelot z Piranu w pobliże naszej upragnionej Wenecji, do Mariny del Cavallino (Porto di Piave Vecchia). Przecinamy Zatokę Wenecką prostym kursem (43 mile). Wiatr lekki, więc wciągamy żagle na maszt i szukamy każdego dodatkowego węzła prędkości. Słońca nie ma, ale jest dość ciepło i nie pada.
Wchodzimy do portu przy niskiej wodzie, kanałem z wyraźnym prądem. Wejście tyłem pomiędzy dalby rozgrzewa całą załogę. Port z pięknymi sanitariatami, ale bez żadnych dodatkowych atrakcji, ani wody, ani sklepu, ani baru. Dlatego zaskakuje nas cena z postój: 60 euro. To chyba znak, że jesteśmy blisko Wenecji.
 
Środa, 30 grudnia
Rankiem mamy jedyną okazję poczuć się jak Jezus Chrystus. Poziom morza podniósł się o metr. Trap zamiast prowadzić w górę schodzi teraz w dół. Pomost znalazł się kilka centymetrów pod wodą, więc udajemy, że stąpamy po wodzie. Po pół godzinie woda opadła na tyle, że pomosty znów są widoczne. Ruszamy więc do Wenecji. Pogoda paskudna: pada zimna mżawka, widoczność słaba. Szukamy ratunku w gorącej kawie.

Do Wenecji zbliżamy się wczesnym popołudniem. Wejście w obręb miasta jest ciekawe nawigacyjnie. Tor podejściowy jest dobrze oznaczony, ale wpływamy przy odpływie, pod silny prąd. Prędkość nagle spada z siedmiu węzłów do trzech. Poza tym ruch jak na Marszałkowskiej. Tramwaje wodne, statki turystyczne, promy, prywatne łodzie motorowe i water taxi. Meldujemy sternikowi o każdym obiekcie mogącym stanowić dla nas zagrożenie. To ważne, bo wszyscy są tu szybsi od nas i oczywiście czują się, jak u siebie w domu.
Szybko znajdujemy spokojny port w części miasta o nazwie Santa Elena (Velico Veneziano). Pomosty są w połowie stałe, a więc znów pływy fundują nam ten sam spektakl: „pojawiam się i znikam”.
Ruszamy na pierwszy rekonesans do miasta i szybko stajemy się ofiarami jego uroku. W pobliżu mostu Rialto rezerwujemy miejsce w restauracji na sylwestrową pizzę. Ponieważ już wiadomo, że w nocy będzie wysoka woda, zaopatrujemy się w bardzo twarzowe, kolorowe pokrowce na nogi wiązane powyżej kolan. Zobaczymy, na co się przydadzą…

Sylwester
Zakładamy ciepłe kalesony, polary, czapki z nausznikami, kurtki wodoodporne i przede wszystkim kalosze (kto ma). Ruszamy w stronę placu Św. Marka. Plac jest pełen ludzi i wody. Przypływ sięga nawet do kolan. Turyści spacerują po specjalnych podestach prowadzących do placu. Ale dalej trzeba sobie radzić samemu. W ruch idzie więc wszystko co jest pod ręką. A pomysłowość turystów nie zna granic: klasyczne kalosze wędkarskie, torebki wszystkich sieci supermarketów, wysokie kalosze, krótkie kalosze i zwyczajne miejskie obuwie. Znakomita większość gawiedzi, niezależnie od uzbrojenia na nogach, jest całkowicie przemoczona i bezgranicznie szczęśliwa, choć temperatura wody jest bliska zera.

Nowy Rok
Poranek budzi nas deszczem i zimnem. Pomost oczywiście pod wodą, więc bez kaloszy ani rusz. Uzupełniamy zbiorniki z wodą i ruszamy w drogę powrotną, tym razem z prądem odpływu.
Bez dużego wysiłku dla silnika pędzimy prawie 10 węzłów. Tuż za główkami toru żeglugowego szczelnie otula nas mgła. Niewiele widać, prawie nic nie słychać, nic nie wieje i jest pięknie. Płyniemy na port Santa Margherita. Wpływamy do mariny dell’ Orologio w miejscowości Caorle – duży port jachtowy z sympatycznym szefem portu, mediami na kei i luksusowym sanitariatem, który z dziką rozkoszą okupujemy zamieniając go w łaźnię parową.

Kiedy nasze członki odzyskują temperaturę wskazującą na podtrzymanie funkcji życiowych, szykujemy pyszną kolację, która szybko zamienia się w zabawę noworoczną.

Sobota, 2 stycznia
Pogoda się stabilizuje: leje jak z cebra, jest zero stopni Celsjusza, zaczyna wiać i żeby nie było nudno – od razu 30 węzłów. W południe deszcz zamienia się w deszcz ze śniegiem, a potem w śnieg. Musimy podjąć decyzję, co robić, bo port zamykają zgodnie z pływami morza. O tej porze roku o godz. 2 w nocy. Wyjście na otwarte morze przy tej pogodzie i wietrze nie jest zbyt ponętną perspektywą. Przestawiamy więc jachty do wewnątrz, poza grodzie portowe. Manewr jest trudny, bo podmuchy dochodzą do 40 węzłów, a kanał po obu stronach zajmują kutry rybackie i jest wąsko jak diabli.

Niedziela, 3 stycznia

Ranek. Przejmujący chłód wpełza do kajut. Zakopywanie się w śpiworach niewiele daje, więc wyskakujemy bez budzenia i zakładamy co się da. Na pokładzie króluje mróz: szron na deku, sople na pokrowcu grota, cumy stoją w pionie. Za to po wczorajszej zamieci śnieżnej ani śladu: błękitne, prawdziwie włoskie niebo, słońce i ani śladu wiatru.
Opuszczamy z nutką żalu Canale dell’ Orologio i wyprowadzamy łajby na morze. To, co skapuje z bomu na stolik, zamarza w oczach, czyli ciepło nie jest, ale humor nas nie opuszcza. Stawiamy nawet żagle, ale nie na długo – morze raczej przypomina talerz zimnej zupy, więc prujemy na silniku ile się da.
W Trieście czeka na nas właściciel jachtów. Stęskniony do bólu. Widok jachtów w jednym kawałku szybko go uspokaja, ale wciąż nie wierzy, że przy takiej pogodzie zrealizowaliśmy nasz plan.

Im bliżej Wenecji, tym wyższe ceny
Mariny na północnym Adriatyku są zdecydowanie tańsze niż np. w Chorwacji. Jest czysto, na kei znajdziecie prąd i wodę, całodobowe toalety, prysznice z ciepłą wodą, pralki i suszarki, stacje paliw i sklepy żeglarskie.
Niesamowite wrażenie robi Marina Sant’Andrea. W porcie jest 250 miejsc postojowych dla jachtów do 25 metrów długości. Dobre zaplecze sanitarne,  przystępne ceny, miła i fachowa obsługa. W innym miejscu – w Porto San Vito – jest 165 miejsc postojowych dla jachtów do 20 metrów długości. Za postój naszej jednostki (12 metrów) zapłaciliśmy 20 euro. Będąc przy Grado warto wpłynąć jachtem do samego centrum miasta (postój za darmo).
Im bliżej Wenecji tym ceny opłat portowych rosną, a jakość już nie ta sama. Nawet podczas zimowego rejsu nie ma co liczyć na specjalne zniżki. W Marinie del Cavallino zapłaciliśmy 60 euro, podobnie w Darsenie dell’Orologio czy Porto Santa Margherita.

We wszystkich portach znajdujących się na kanałach rzecznych wpływających do Adriatyku trzeba uważać na wrota zamykające wejście. Przy wysokich stanach wody (takich, jak podczas naszego rejsu) trzeba dobrze kontrolować przypływy i odpływy, gdyż może się okazać, iż utkniemy w porcie nawet na kilka dni. W każdej marinie wywieszone są informacje o pływach. Jeżeli ich nie znajdziecie zawsze można zapytać bosmana. Uważajcie też na prądy. Wpływając do Wenecji zdarzają się prądy dochodzące nawet do 5 węzłów.

W Wenecji polecamy port Velico Veneziano (południowe wejście portu St. Elena). Port posiada 230 miejsc postojowych dla jachtów do 15 metrów długości. Jest tam też restauracja, przyzwoite toalety z prysznicami, prąd, woda i stacja paliw. Do Placu Św. Marka dojdziecie stąd pieszo w 20 minut.  Opłata dobowa – 60 euro za jacht do 12 metrów plus 4 euro za dobę od osoby.

Innym weneckim portem jest San Giorgio Maggiore na wysepce o tej samej nazwie, zaraz naprzeciwko Placu Św. Marka (70 miejsc postojowych, głębokości 2,20 m – 2,40 m). Z mariny jest piękny widok na Plac Św. Marka, a do Wenecji można się stąd dostać wodnymi taksówkami.

Żeglując po północnym Adriatyku warto zawinąć jeszcze do słoweńskiego portu Piran, najpiękniejszego i najtańszego w Słowenii. Miasteczko jest urokliwe, a port znajduje się w centrum miasta. Pozostałe porty – Izola, Portoroz, Koper – również dysponują dogodnymi warunkami, jednak opłaty są tam już wyższe.

Agata Pyziak
Małgorzata Talar

Film z rejsu znajdziecie na stronie internetowej www.talar-sisters.pl (dział „Galeria Video”).

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości