Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Polonus na szóstym kontynencie

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • poniedziałek, 3 września 2012

Horn, Cieśnina Drake’a, Szetlandy Południowe i jeszcze dalej na południe.

„Polonus” na szóstym kontynencie

„Polonus”, 14-metrowy stalowy jacht typu Bruceo, w maju ubiegłego roku wyruszył ze Szczecina w 16-miesięczny rejs. Cel wyprawy: opłynąć Amerykę Południową, odwiedzić Antarktydę, Grenlandię i Islandię. Rejs podzielono na 22 etapy. Przedstawiamy opis jednego z najciekawszych. Trasa wiodła obok Hornu, ku Szetlandom Południowym i Antarktydzie (start i meta w porcie Ushuaia).

Początek stycznia 2012 roku. Na pokładzie ośmiu doświadczonych żeglarzy pod wodzą kapitana Radka Przebitkowskiego sposobi się do przejścia obok Hornu. Czy skała znajdzie się w zasięgu wzroku? Ile przywieje? Napięcie rośnie z godziny na godzinę. W końcu „Polonus” opuszcza port.

Krótkie postoje na wyspie Navarino (w Puerto Williams i Puerto Toro) służą negocjacjom z Neptunem, który przecież mógłby się zlitować i zmienić wiatr na korzystniejszy. Nic z tego. Pogoda się nie zmienia. Jako że cierpliwości załoga nie ma w nadmiarze, przy dziesiątce wyrusza na Cieśninę Drake’a. W takich warunkach choroby morskiej nie sposób uniknąć, ale na szczęście, już nad ranem, sztorm zdycha.

Gdy po pięciu dobach żeglugi pojawiają się pierwsze dryfujące góry lodowe, na dek wyskakują wszyscy. Podziwiają, fotografują, nadają nazwy. Góry są niezwykłe, jedna przypomina Statuę Wolności, inna lotniskowiec, kolejna płaskowyż. Zazwyczaj są białe, ale bywają też błękitne, turkusowe, a woda wokół nich nabiera barw spotykanych zwykle w ciepłych lagunach. Każdy widział modrakową wodę na Morzu Śródziemnym, ale tutaj? Im dalej na południe, tym zagęszczenie lodowych brył jest większe. Po jakimś czasie wielkie masy lodu stają się codziennością.

Po przepłynięciu Cieśniny Drake’a jacht dociera do archipelagu Szetlandów Południowych. Przez Zatokę Admiralicji zbliża się do Wyspy Króla Jerzego. Na kursie żółte zabudowania Stacji Antarktycznej PAN im. Henryka Arctowskiego, obiektu o 35-letniej historii. Załogę przeprawiającą się pontonem wita na lądzie pingwin, emisariusz kilkutysięcznej grupy. Od tej chwili, gdziekolwiek pojawi się ekipa „Polonusa”, spotka stada mieszkańców tej ziemi. Pingwiny Adeli, magellańskie i największe – królewskie.

Stacja ma wyjątkową atmosferę, przypomina górskie schronisko. Pełno proporczyków, dyplomów i fotografii. Załoga dumna z przynależności do wąskiego grona żeglarzy wód polarnych po ciepłej kąpieli korzysta z zaproszenia na ucztę wydaną przez szefa bazy. Do stołu, który ugina się od ciast i sałatek, zasiada także załoga „Selmy”, drugiego polskiego jachtu żeglującego w tym rejonie. Po południu wpada jeszcze osiemnaście osób z peruwiańskiej stacji Machu Picchu, które chcą odpocząć w towarzystwie Polaków.

Przechadzka po okolicy. Można się zatrzymać przy grobie Włodzimierza Puchalskiego, wybitnego polskiego reżysera filmów przyrodniczych i fotografika, który zmarł tragicznie podczas kręcenia zdjęć do filmu. Grób wpisany jest na listę obiektów historycznych Antarktyki pod numerem 51. Znów wielką atrakcją są pingwiny. Poruszają się w postawie wyprostowanej lub ślizgają się po brzuchu. Są niezwykle rodzinne, opiekuńcze wobec potomstwa i monogamiczne. Nie należy się do nich zbliżać na odległość mniejszą niż 20 metrów, bo grozi im nawet zawał serca. Nieopodal leniwe lwy morskie, foki uchatki oraz skuły – ptaki żerujące na pingwinowiskach.

Następnego dnia „Polonus” opuszcza gościnną bazę. Kurs na Deception, wyspę położoną na południowym krańcu archipelagu Szetlandów Południowych, która jest zalaną kalderą wulkanu. Do ostatniej erupcji doszło w latach 70. XX w., przyczyniła się ona do powiększenia powierzchni wyspy do 12 km kw. Niestety, załoga nie może podziwiać z bliska gorących źródeł i wulkanicznych plaż. Wiejąca dziewiątka sprawia, że próby rzucenia kotwicy okazują się bezskuteczne. Warunki łagodnieją dopiero na otwartej wodzie.

Wieczór upływa w Kanale Errera. Gór lodowych jest coraz więcej, można odnieść wrażenie, że akwen jest nie do przejścia. Powoli, płynąc ostrożnie na silniku, załoga dociera do chilijskiej stacji González Videla, nazwanej tak na cześć głowy chilijskiego państwa z lat 1946-1952, pierwszego prezydenta, który zadał sobie trud dotarcia w to miejsce. Ekipa „Polonusa” po raz pierwszy stawia stopy na szóstym kontynencie. Antarktyda – nareszcie!

Prowadzący sklepik umożliwiają dokonanie zakupów w miłej atmosferze. Powodzeniem cieszą się zwłaszcza atrakcyjne kurtki armady chilijskiej i biżuteria z naturalnych kamieni. Gospodarze podejmują gości kawą i winem. W okolicy znów pingwiny, kolejna kolonia tych sympatycznych stworzeń. Pod brzuchami rodziców chronią się kilkudniowe pisklęta.

Po powrocie na morze „Polonus” kieruje się na Port Lockroy, brytyjską bazę muzeum, o tradycjach sięgających osadnictwa z lat 40. XX wieku, prowadzoną przez cztery dzielne Angielki. One również mają nieźle zaopatrzony sklep turystyczny. Na shopping zatrzymują się tu nawet statki. Port Lockroy ma także pocztę, z której każdego roku około 70 tysięcy kartek pocztowych rozchodzi się do 100 krajów.

Po południu jacht znów rusza w drogę. Już po godzinie żeglugi trafia w objęcia śnieżnej burzy – polarne lato pokazuje swój pazur. Tego jeszcze na „Polonusie” nie było: nadbudówka, kabestany, knagi – wszystko pokryte mokrym śniegiem. Ostrym bajdewindem załoga zmierza na zachód. Wieje szóstka. Kapitan wydaje komendę skierowania jachtu na Cape Horn. Za pierwszym razem, gdy „Polonus” płynął przez Cieśninę Drake’a, wiatr odrzucił jacht na zachód na odległość 40 mil od Hornu. Teraz Neptun wcale nie jest łaskawszy. Płynąc z zachodu na wschód, w odległości mili od brzegu, jacht przechodzi trawers przylądka przy wietrze o sile 54 węzłów. Skała Hornu, granica pomiędzy Pacyfikiem a Atlantykiem, najdalej na południe wysunięty kraniec Ameryki Południowej, wyłania się ponad falami i ginie. Na świętowanie trzeba zaczekać aż do najbliższego portu. Dopiero w znajomym Puerto Toro, przy kielichu, wspomnienia z ostatnich dni nie mają końca.

Po opuszczeniu portu wiatr w kilka minut wzrasta do ósemki. Pogoda nie pozwala, by załoga zapomniała o tym gdzie się znajduje. Kolejny postój wypada w Puerto Eugenia, urokliwej zatoce w sercu Patagonii. Ekipa rozpala ogromne ognisko, są kiełbaski, śpiewy, a nawet tańce. Świętowanie to wyraz radości z przebycia niezwykłej trasy. Następnego dnia, w Puerto Williams, gdzie załoga dopełnia powinności meldunkowych, gospodarze znanej w całym żeglarskim świecie tawerny robią miły gest, wyświetlają film dokumentujący przejście Nord-West Passage przez jacht „Stary”.

Rejs dobiega końca w Ushuaia. Po przekazaniu jachtu kolejnej ekipie, załoga wyrusza na wycieczkę do Buenos Aires. A potem już tylko lot do Rzymu i dalej do Warszawy. Bo czy nam się to podoba, czy nie, każda wyprawa, nawet na kraj świata, musi mieć swój kres.

Opracowała Danuta Mikołajewska

„Polonus” żeglował w czerwcu przez Atlantyk. Aktualną pozycję jachtu, opis trasy oraz relacje z dotychczasowych etapów znajdziecie na stronie internetowej wyprawy www.pagaj.pl.

Tagi: .
Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości