Rozmowa z Andrzejem Koryckim
30 lat pieśni żeglarskiej
Magazyn Wiatr: Kto ma gorzej? Żeglarz, który pędzi dookoła świata samotnie i bez zawijania do portów, jedząc podłe żarcie i pijąc kiepską wodę czy może żeglarski pieśniarz, który gra pięć koncertów tygodniowo od Radomia po Świnoujście, ogląda świat zza szyby samochodu i wciąż spotyka ludzi, którzy żądają by zaśpiewał „Hiszpańskie dziewczyny”…
Andrzej Korycki: Myślę, że żeglarz i pieśniarz mają ze sobą wiele wspólnego. Z pewnością oboje od czasu do czasu psioczą na swój los. Żeglarz myśli: „Boże, nigdy więcej nie ruszę się z portu”, a muzyk obiecuje sobie, że po powrocie do domu wyłączy telefon i nie opuści rodziny przez miesiąc. Ale potem i tak jadą grać i żeglować, bo to kochają. Żeglarstwo jest chyba ostatnim bastionem romantyzmu we współczesnym świecie. Bo jak nazwać dorosłego faceta, który płynie gdzieś po horyzont, patrzy na zachodzące słońce i roni łzę nucąc ulubioną pieśń? Jak nazwać muzyka, który wykonuje proste, dla wielu wręcz banalne, infantylne piosenki? Ludzie morza i szantymeni to niepoprawni romantycy. Ich losy są jak rejs. Samotny żeglarz mógłby zapewne płynąć przed siebie do ostatnich dni. Ja chciałbym zgasnąć na scenie, wzruszając ludzi, z którymi łączy mnie pasja i wrażliwość.
W duecie z Dominiką Żukowską gra Pan koncerty niemal bez przerwy. Czy ktoś je policzył?
Rzeczywiście gramy dużo, ale nie notujemy występów. Intensywność naszego muzykowania rozpoznajemy po zmęczeniu.
Czy nie ma Pan wrażenia, że daliście się zapędzić w jakiś kierat. Jak tu znaleźć miejsce na sztukę, na refleksję i na pisanie nowych utworów?
To prawda. Dzieje się dużo i szybko. Właśnie zarzynamy trzeci samochód dobrej marki, mimo, że olej wymieniamy co kilka tygodni. Najgorzej jest wtedy, gdy trafia się „trójkąt bermudzki” czyli w piątek gramy w Szczecinie, w sobotę w Suwałkach, a w niedzielę gdzieś na południu. Czasem myślę sobie, że moim największym marzeniem jest dwutygodniowy oddech od codziennych spraw, koncertów, pracy, zwykłych kłopotów. Usiadłbym sobie na poddaszu i napisał wreszcie piosenki, które chodzą mi po głowie od dawna. Niektórzy mają do mnie pretensje o to, że nie wprowadzamy do repertuaru nowych, autorskich utworów. Ale kiedy mam je poskładać, skoro pociąg pędzi i nie chce się zatrzymać…
Może warto zaryzykować i wyskoczyć? A potem poczekać na następny?
To nie jest proste. Ludzie dzwonią i proszą byśmy przyjechali i zagrali. Musiałbym zacząć odmawiać, a z tym czułbym się źle. Nie jesteśmy jakimiś celebrytami, nie chowamy się za plecami menedżerów. Jak dzwonią na przykład harcerze z żeglarskiej drużyny, to nie można im odmówić.
Jakie są stawki za jeden występ?
To dość skomplikowany temat. Zależy kto dzwoni i o co prosi. Zdarza nam się grać na zamkniętych imprezach dla firm, ale występujemy także na kameralnych koncertach w zaprzyjaźnionych miejscach. Graliśmy na promie, w kopalni soli, nawet na żeglarskim weselu. Jak mawia Jurek Porębski: „zgodziłeś się robić za psa, to szczekaj”. Pamiętam koncert w mazurskim pensjonacie Zielony Wiatr. To był występ dla czteroosobowej publiczności. Ktoś zadzwonił i powiedział, że chciałby naszym koncertem odwdzięczyć się przyjacielowi za jego ogromną pomoc. W dość małym ogródku upchnięto spore, plenerowe nagłośnienie. Po godzinie usłyszałem, że coraz większa grupa ludzi śpiewa z nami. Okazało się, że mieszkańcy okolicznych ośrodków i pensjonatów zbiegli się w ciemnościach nocy, usiedli przy drodze za płotem i śpiewali. Dla takich chwil warto muzykować.
Czy z żeglarskiej piosenki można się utrzymać?
Nie jesteśmy zawodowcami w pełnym tego słowa znaczeniu. Dominika pracuje w szpitalu jako psycholog. Ja jestem instruktorem w Centrum Kultury w Żyrardowie. Kiedyś uczyłem muzyki w szkole, ale wiadomo – tam dzieci muszą się uczyć, a tu chcą. Ja nie mam ani czasu, ani ochoty na pracę z ludźmi których muzyka męczy. Prowadzę zajęcia, inspiruję młodzież do zakładania własnych zespołów i zachęcam do grania i śpiewania piosenek żeglarskich, a przede wszystkim do żeglowania.
Jak to wszystko się zaczęło? Kiedy rozpoczął Pan swój „rejs” z żeglarską piosenką?
Był rok 1983. W Krakowie organizowano drugą edycję festiwalu Shanties. Pojechałem tam w mundurku jako reprezentant hufca Żyrardów i zaśpiewałem piosenkę „Wilki morskie”. Szybko zostałem zaakceptowany przez szantowe środowisko, ale było mi wstyd, bo oni traktowali mnie jak członka załogi, a ja nie byłem wtedy jeszcze żeglarzem. Niemal od razu pojechałem na Mazury zrobić kurs. Tak wsiąkłem w żeglarstwo i w szanty, choć jako laureat Festiwalu Piosenki Radzieckiej mogłem wybrać inną drogę. Mogłem pojechać do Soczi na zgrupowanie dla muzyków z naszego bloku i być może zdobywać laury na Festiwalach Interwizji.
Kim byłby dzisiaj Andrzej Korycki, gdyby powędrował drogą do Soczi?
Nie wiem kim bym był, ale nie byłbym tym kim jestem i bardzo bym tego żałował.
Polska scena szantowa to fenomen. Mamy setki zespołów i wciąż powstają nowe. Niemal co miesiąc organizowany jest duży festiwal. W sezonie szanty płyną z portów, klubów, knajpek. Przez cały rok możemy ich słuchać w popularnych tawernach. Co jest takiego w tej muzyce, że stała się polską specjalnością?
Szanty pasują do naszej słowiańskiej muzykalnej natury. W piosence żeglarskiej mamy niezwykłą różnorodność stylów. Są ballady, jest trochę country, bluesa, są tradycyjne morskie pieśni pracy. To nam pasuje. Poza tym żeglarska nuta doskonale wpisała się w nasz narodowy romantyzm.
Szantowa scena rzeczywiście jest u nas niezwykła. Kilka lat temu, podczas pobytu Starych Dzwonów w Chicago, zaproszono nas do jednego z najstarszych amerykańskich jachtklubów, który od lat organizował swój prestiżowy festiwal szantowy. Co roku na widowni zasiadało zaledwie kilkanaście osób. Kiedy zapowiedziano występ „Dzwonów” do klubu ściągnęła liczna grupa polonijnych żeglarzy. Organizatorzy imprezy nie wiedzieli co się dzieje. Nie byli przygotowani na taki najazd. Później opowiadaliśmy im, że u nas w Polsce duży festiwal szant to niemal Woodstock. Do Giżycka przyjeżdża 17 tys. osób, a na festiwal w Krakowie kilkaset. Nie chcieli w to uwierzyć.
Prywatnie bardzo lubię Stinga. Ale nie wiem czy wytrzymałbym na jego koncercie, gdyby trwał cztery godziny. A my często musimy grać do późnej nocy, bo ludzie nie chcą nas wypuścić ze sceny. Czasem żartuję i mówię, że gramy dla bezdomnych. Siedzą, bo nie mają dokąd pójść. Ale tak poważnie to jesteśmy po prostu szczęściarzami. Mamy wierną publiczność i nie zamienimy jej na żadną inną. Na moją skrzynkę przychodzą setki maili z podziękowaniami za koncerty i wzruszenia. Przepraszam wszystkich, ale nie jestem w stanie na całą tą korespondencję odpowiadać. Zresztą od zawsze stresowała mnie ortografia, więc jak tylko mogę, to unikam pisania!
Skoro Wasza muzyka spotyka się z tak ciepłym odbiorem, to może warto wyjść poza scenę szantową i małe kluby. Może Korycki mógłby zostać polskim Leonardem Cohenem?
Nie ciągnie nas do oficjalnego showbiznesu. Nie przejmujemy się tym, że nie grają naszych piosenek w radiu i nie zapraszają na kanapę do Kuby Wojewódzkiego. Wierzę zresztą, że Cohen też nie dałby się na nią zaciągnąć. Ten cały cyrk związany z telewizyjną popkulturą jest nam obcy.
Nie jesteśmy typowo morskim krajem. Nie mamy takich tradycji jak Francja czy Wielka Brytania. Ale muzyka żeglarska bije u nas rekordy popularności. Skąd to się wzięło?
Nie mamy tradycji pamiętającej czasy kliprów, ale mamy młodszą tradycję. Nasze żaglowce należą do najpiękniejszych i najlepszych na świecie. Mamy doskonałych producentów i konstruktorów. Nasi żeglarze odnoszą sukcesy. Polacy są w każdym ważnym porcie na świecie. Organizują niezwykłe rejsy. A na przykładzie krakowskiego festiwalu „Shanties” możemy stwierdzić, że żeglarska pieśń ma już u nas co najmniej trzydziestoletnią historię. Nasza tradycja może nie jest stara, ale jest żywa. Myślę, że cała ta szantowa kultura mogła się rozwinąć dzięki zespołowi „Stare Dzwony” i niezwykłym osobowościom, które go stworzyły. Gdyby świat miał takie „Dzwony” jak my, to też by oszalał na punkcie szant. Jerzy Porębski, Marek Szurawski, Ryszard Muzaj, Janusz Sikorski – bez nich ta muzyka w Polsce nie byłaby taka, jak dziś.
Jakie gatunki szant są dziś najpopularniejsze?
Publiczność wciąż chętnie słucha szant klasycznych czyli pieśni pracy. Popularne są pieśni kubryku (to domena naszego duetu, mówią o nas „klimaciarze”) oraz utwory, które można określić mianem współczesnych piosenek żeglarskich. Nie brakuje też ciekawych eksperymentów. Ryczące Dwudziestki wplatają elementy muzyki gospel. Prawdziwe Perły czerpią z tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Najważniejsze, by znaleźć swój styl i swoją publiczność. Cieszyć się muzyką i nie udawać kogoś, kim się nie jest. Czasami drobna i subtelna nastolatka śpiewa „hej ho – ciągnij go” albo opowiada w piosence, że cały dzień biegała po pokładzie z harpunem i upolowała wieloryba. No cóż, wszyscy jakoś zaczynaliśmy ten „rejs”. Jednak do prawdziwej morskiej pieśni trzeba spokojnie dorosnąć i dojrzeć. Warto też przeżyć morską przygodę na własnej skórze.
Rozmawiał Krzysztof Olejnik