Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Wagabunda z „Czarnego Diamentu”

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • sobota, 1 marca 2014

Wracając do kraju z najdłuższego rejsu w historii polskiego żeglarstwa, Jerzy Radomski mówił: „32 lata – chyba wystarczy”. Wrócił, pomieszkał chwilę na lądzie i znów wypłynął…

trakcie rekordowego rejsu przebył ponad 240 tys. mil. To 11 obwodów Ziemi. To również 32 tys. mil więcej niż wynosi odległość z Ziemi na Księżyc. Atlantyk przepłynął 12 razy, a Ocean Indyjski – sześć. Polska bandera powiewała na „Czarnym Diamencie” w 82 krajach i 448 portach. W rejsach uczestniczyło 1063 żeglarzy z 38 państw. Jednak najwierniejsi towarzysze jego podróży to psy Burgas i Bosman, pływające na jachcie po 13 i 19 lat. Z ich perspektywy kapitan opisał swą włóczęgę w książce: „Burgas i Bosman – psy z »Czarnego Diamentu«”.

Na Wyspach Zielonego Przylądka zachwycał się głosem Cesárii Évory długo przed tym, zanim usłyszał o niej świat. Nurkował na najpiękniejszych rafach kuli ziemskiej, wspinał się po górach i skałkach Afryki, Australii, Europy i obu Ameryk. Na początku podróży osiadł jachtem na rafie u wybrzeży Etiopii. Przez 67 dni walczył z pragnieniem, głodem i rafą, wykuwając 30-metrowy kanał mający wyprowadzić jacht na głęboką wodę.

Kapitan jachtowy, instruktor żeglarstwa i płetwonurek, z zawodu elektryk. Mówi o sobie „stary wagabunda”. Żeby utrzymać jacht, pracował w kilkudziesięciu profesjach – budował tunele w Australii, pracował w gazecie w Nowej Zelandii, kładł dachy i kafelki w Stanach Zjednoczonych oraz najmował się jako mechanik, automatyk i elektryk. Żeglując, dochował się trojga dzieci, czworga wnuków i ostatnio – prawnuczki. Przerwa w oceanicznej włóczędze kapitana Radomskiego trwała zaledwie dwa lata. Od kilkunastu miesięcy znów jest na morzu.

Urodził się w Klewaniu na Wołyniu w 1939 roku. Z morzem po raz pierwszy zetknął się w wieku 14 lat – za pieniądze zaoszczędzone ze sprzedaży makulatury i złomu w tajemnicy przed rodzicami wybrał się na samotną wycieczkę z Działdowa do Gdyni. – Zobaczyłem tam kilka jachtów na brzegu, kilka na wodzie, olbrzymie statki i pomyślałem, że kiedyś popłynę – wspomina. Ciągnęło go w świat, bo całe dzieciństwo zaczytywał się w książkach o tropikach, Ameryce Południowej, Afryce i Pacyfiku, które często przynosił mu dziadek Edward.

Pierwszy rejs odbył po Mazurach, gdzie też zdobył stopień żeglarza. Później pobierał nauki w Trzebieży. Gdy miał już wszystkie patenty, pomyślał: „Trzeba wybudować łódkę i płynąć w świat”. Ale nie było to łatwe.

Zacząłem budować mały jacht, który nadawał się może na Bałtyk, ale nie na oceany – opowiada. Kapitan uświadomił to sobie w 1970 roku podczas swego pierwszego dalekiego rejsu, o którym mówiła cała Polska. Popłynął „Chrobrym” na Wyspy Kanaryjskie. Członkiem 12-osobowej załogi był także Henryk Jaskuła. Po powrocie Radomski spostrzegł, że sklejka, z której budował łódkę, została skradziona. – Dziś być może postawiłbym złodziejowi koniak, bo wyleczył mnie z nieodpowiedniej konstrukcji – mówi. Z myślą o budowie jachtu klubowego poszedł do Władysława Chlebika, dyrektora kopalni „Moszczenica” w Jastrzębiu Zdroju, gdzie pracował jako elektryk i prowadził klub żeglarski „Delfin”. Od dyrektora, którego nazywa drugim ojcem, usłyszał: „Dziś jesteś komandorem, a ja dyrektorem. Ale nie wiadomo, co się wydarzy. Jeśli wybudujesz jacht klubowy, to nigdy nie będziesz pewien, że na nim wypłyniesz”. Dlatego zdecydował się budować sam.

Z pomysłami na konstrukcję wybrał się do Kazimierza Michalskiego, który zgodził się przelać marzenia na papier. Tak powstały plany pierwszego jachtu typu Rigel. – Chciałem, aby łódź miała mniej więcej takie parametry jak jacht „Chrobry”. Miałem dużo marzeń, chciałem nurkować, szukać skarbów…, więc kadłub wyposażono w komorę dekompresyjną, wodoszczelne grodzie i szybę w dnie do obserwacji podwodnego świata. To bardzo udana konstrukcja – przyznaje z dumą.

Budowa okazała się jednak przedsięwzięciem zbyt kosztownym, więc zaprosił do spółki kolegów z klubu. – Niektórzy już nie żyją, a ja jeszcze pływam. Wiele osób dziś mówi: „Twój jacht? Przecież to kopalnia go wybudowała”. Ale przecież gdybym ukradł jacht i popłynął w świat, to po powrocie od razu by mnie aresztowali, a nic takiego się nie stało.

Budowa jachtu w hangarze należącym do kopalni trwała prawie 7 lat. Ochrzczono go w Trzebieży, a nazwę zawdzięcza żonie kapitana, Barbarze. – Była nauczycielką, więc ogłosiła w szkole konkurs. „Czarny Diament” spodobał mi się najbardziej, bo to szlachetna odmiana węgla – mówi kapitan. Miesiąc po wodowaniu, 22 czerwca 1978 roku, 16-metrowy stalowy kecz wypłynął w rejs zaplanowany na 4 lata. Dopiero 3 mile od brzegu Radomski uwierzył, że naprawdę został wypuszczony przez komunistyczne władze. Na pokładzie zabrzmiał wtedy polonez Michała Ogińskiego „Pożegnanie ojczyzny”. Polał się szampan. W 15-osobowej załodze była Barbara. Ale po wielu latach nie czekała na nabrzeżu, gdy jacht wracał do Polski z długiej włóczęgi…

Ich związek jest szczególny. Gdy się poznali, od razu powiedział: „Podobasz mi się, chyba się z tobą ożenię, ale czeka mnie długa podróż”. Odpowiedziała, że da sobie radę, ale nie myślała, że rozłąka potrwa tak długo. On też się nie spodziewał, że wracając do kraju, usłyszy o wybuchu stanu wojennego. Wtedy właśnie postanowił nie wracać. – Wierzyłem, że bardziej pomogę rodzinie na odległość. A na wypadek wojny ściągnę ich na jacht – wspomina. Do czasu zmiany ustroju przesyłał zarobione w portach pieniądze i paczki, później rodzina zaczęła odwiedzać go na jachcie, a on czasem wpadał do Polski.

Barbara była u mnie kilkanaście razy, doskonale radzi sobie za sterem. Syn pływał ze mną 3 lata w Tanzanii, tam zresztą brał ślub. Syn, synowa, obie córki oraz wnuczka Miriam grają na różnych instrumentach, więc na rodzinnych rejsach zawsze jest wesoło – opowiada.

Odbyło się ich kilka, łącznie z rejsem w Czarnogórze na 40-lecie małżeństwa. Radomski doskonale zdaje sobie sprawę, jak wiele zawdzięcza Barbarze. – Największy ciężar poniosła żona, ale wybrała taki los. Mam jej wpisy: „Było wspaniale, oby »Czarny Diament« pływał jak najdłużej”. W podziękowaniach zawartych w książce Jerzy napisał: „Basiu, dziękuję za to, że byłaś dzielna i wytrzymałaś te wszystkie sztormy – moje na morzu i Twoje na lądzie. Dziękuję za wspaniałą opiekę nad naszymi dziećmi: Mariuszem, Magdą i Agnieszką. I za to, że dalej jesteśmy razem”.

Po powrocie po 32 latach, gdy ucichły odgłosy powitania, Barbara przyjechała do męża do Trzebieży. Ale nigdy nie zgodziła się na wywiad. Jerzy na pytanie, jak udało mu się utrzymać rodzinę w całości, odpowiada krótko: „Miałem szczęście”. Swój historyczny rejs podsumował słowami: – Robiłem to, co chciałem, co lubiłem. Miałem dużo poważnych kłopotów, wiele sztormów, jak ten o sile 75 węzłów blisko południowej Afryki. Płynąłem z Australijką, grecki statek niedaleko nas tonął, a my jakoś dzielnie się trzymaliśmy. Myślę, że życie zawdzięczam mojemu czworonożnemu żeglarzowi. Burgas ostrzegł mnie szczekaniem przed piratami, którzy podpłynęli w nocy do jachtu. Czasem się zastanawiałem, po co to wszystko. Ale tak to już jest w żeglarstwie, jeden dzień jest zły, a dziesięć dobrych.

Na powitanie żeglarza wracającego po 32 latach wypłynęło 30 jednostek (27 czerwca 2010 roku). Na pokładach byli żeglarze z Polski, Niemiec, Szwecji i Czech oraz dziennikarze. W Świnoujściu rozbrzmiały salwy armatnie. Zagrano „Mazurka Dąbrowskiego”. Kapitan mówił przez łzy: – Kiedy wchodziłem do kanału La Manche, myślałem, że kończy się przygoda. Ale przecież zaczyna się nowa!

Nowa lądowa przygoda trwała zaledwie dwa lata. Pomieszkał trochę z rodziną w Jastrzębiu, odwiedził bliskich i przyjaciół oraz ukochane góry. Odebrał kilka nagród, został przyjęty do Mesy Kaprów Polskich Bractwa Wybrzeża, przeprowadził poważny remont jachtu, napisał książkę, a także gruntownie się przebadał. – Trochę się obawiałem, co powiedzą lekarze po tylu latach, ale najwyraźniej życie na morzu mi służy. Wszystkie wyniki mam zaskakująco dobre.

***

Kapitan Radomski rok temu znów wypłynął. Postanowiliśmy więc sprawdzić, co słychać u polskiego wagabundy. I poprosić go o refleksje na temat współczesnego żeglarstwa.

Patrycja Długoń: Co się zmieniło w żeglarskim świecie przez 30 lat?

Jerzy Radomski: Widzę zmiany niezbyt dobre dla żeglarzy. Wszystko, niestety, jest coraz droższe. Nawet przez trzy ostatnie lata zauważyłem wzrost cen. Na Grenadzie postój w marinie kosztował niecałe 30 dolarów, teraz już 50. Kiedy przepływaliśmy w latach 80. przez Kanał Panamski, płaciłem 67 dolarów, z czego 25 zwracali (jeśli jacht niczego nie uszkodził). W tej chwili chcą ponad 2 tys. dolarów. Na Galapagos opłata za kilkudniowy postój wynosiła 70 dolarów, dziś trzeba wydać 700. Tam też świat się zmienia.

Zauważam również zmiany klimatyczne. Rok temu, gdy płynęliśmy przez Atlantyk, przez kilka dni ocean był bardzo wzburzony, fale ze wszystkich stron, a wiatr słaby. Natomiast 400 mil przed Martyniką wiatru nie było wcale, a następnie był nawet przeciwny, więc musieliśmy płynąć na silniku. Później się dowiedzieliśmy, że nad Nowym Jorkiem szalał huragan.

Najważniejsze jednak jest to, że te wszystkie zmiany nie przeszkadzają nam żeglować. W 1981 roku, gdy pierwszy raz byłem na Karaibach, spotykałem mało jachtów, a „Czarny Diament” był chyba jedynym z polską banderą. Natomiast ostatnio, gdy spędzałem święta na wyspie Mayreau, na 15 jachtach powiewała biało-czerwona flaga. Oczywiście w większości były to jachty czarterowe, ale to i tak piękny obraz i oznaka, że turystyka morska się rozwija, a ludzi stać na to, by polecieć sobie na Karaiby popływać.

A jak się miewa „Czarny Diament”?

Stoi na brzegu na wyspie Trynidad w oczekiwaniu na koniec pory huraganów. Tam także jest kilka polskich jednostek. Poznałem wspaniałe małżeństwo – Tomka i Olę Andersów, którzy kupili jacht i mieli z nim trochę problemów. Właśnie się dowiedziałem, że już są na wodzie i pełni optymizmu szykują się do rejsów. Spotkałem też Andrzeja Wartalskiego, kapitana takiego wypasionego jachtu „Shanties”. Na Trynidad dość często zawijają rodacy, bo to dobre miejsce, szczególnie na remont. Mariny są raczej bezpieczne, z dala od narkotykowego biznesu, który kręci się w tym regionie.

Na Gwadelupie spotkałeś Zbyszka Gutkowskiego.

Maszynę „Gutka” podziwiają wszyscy: Niemcy, Francuzi, Amerykanie. Nasze spotkanie z morskimi opowieściami trwało do późnej nocy. Drugiego dnia załoga jachtu „Energa” przyszła do nas na kolację. Byli bardzo zadowoleni, bo na swej łodzi raczej nie gotują, tylko zalewają gorącą wodą jedzenie w torebkach.

Którą z karaibskich wysp lubisz najbardziej?

Każda jest trochę inna. Różnią się mikroklimatem, ludzie inaczej się zachowują, inne są też ceny. Wszędzie słychać reggae. Moją ulubioną jest Dominika z wodospadami w środku lasów tropikalnych. Gdyby Kolumb znalazł się teraz na Karaibach, najlepiej chyba czułby się właśnie na Dominice, bo najmniej się zmieniła. Saint Lucia jest niesamowicie malownicza, stajemy tam przy samym brzegu, pomiędzy dwoma wysokimi górami. W parku narodowym Tobago Cays można nurkować i oglądać żółwie. Martynika jest bardzo ciekawa również ze względu na swą dramatyczną historię – podczas wybuchu wulkanu zginęli wszyscy mieszkańcy ówczesnej stolicy St. Pierre z wyjątkiem zbrodniarza skazanego za morderstwo. Piękną scenerię ma też Gwadelupa z wysokimi górami. Wyspy Les Saintes mają francuską atmosferę i dwa stare forty – Napoleona i Józefiny. Francusko-holenderską wyspę Sint Maarten polubili właściciele wielkich jachtów żaglowych i motorowych, ich łodzie mają nawet po 40 metrów długości. Tutaj mamy w miarę przystępne ceny, bo to wyspa ze strefą bezcłową. Można się zaopatrzyć np. w sprzęt elektroniczny.

W marcu przyszłego roku wybierasz się na Pacyfik. Co cię ciągnie tak daleko?

Pływałem tam ponad 30 lat temu. Byliśmy wtedy bardzo biedni, na niewiele mogliśmy sobie pozwolić. Oczywiście na wielu wyspach Pacyfiku można było stanąć na kotwicy i w ten sposób oszczędzać. Ale właśnie dlatego mam niedosyt. Teraz też nie jestem bogaty, ale przynajmniej mam chętnych do załogi. Być może więc wspólnym wysiłkiem przepłyniemy Pacyfik i będziemy mogli więcej zwiedzać.

Które wyspy chciałbyś zobaczyć?

Chciałbym się zatrzymać na Galapagos. Warto też zawinąć na Markizy, bo są trochę inne niż pozostałe wyspy Polinezji Francuskiej. Wypada odwiedzić wyspy Tonga, Fidżi, Nową Kaledonię, Vanuatu i wiele innych. Sezon cyklonów przeczekamy w Nowej Zelandii, wtedy kilka osób wróci do domu, a ja zapewne zostanę z młodymi załogantami.

Ciągnie cię do Afryki, u której wybrzeży spędziłeś prawie 15 lat?

Oczywiście, chciałbym zobaczyć, jak się zmienił ten region. Poznałem dość dobrze wschodnią Afrykę, nie tylko samo wybrzeże kontynentu, ale też Madagaskar i Komory, ze szczególnie piękną wyspą Anjouan. Kiedyś nakręciłem tam film o walce z bykiem. Wyobraź sobie: Afryka, mała wyspa, wielki byk i jakiś „torreador” z długopisem w ręku. Była to bardziej komedia, ale w niesamowicie pięknej scenerii. Byłem tam też na pewnej ceremonii. Dwa dni przed ramadanem panowie przekłuwali sobie szpikulcami policzki, a jeden nawet szpadą brzuch. Nakręciłem dwa filmiki, mój przyjaciel wyświetlił je na swoim telewizorze i mieszkańcy zaczęli mnie uważać za takiego Andrzeja Wajdę. Cała śmietanka przychodziła do niego oglądać te filmy.

Tanzanię również poznałem dość dobrze. Zanzibar nadal musi być uroczą wyspą, choć pewnie zmieniły się ceny. Moją ulubioną jest Pemba – mieszkańcy jednej z tamtejszych wiosek uważali mnie za swojego przyjaciela, doradcę i nauczyciela. Chciałbym też spojrzeć innym okiem na RPA i romantyczny Mozambik. No, a stamtąd trzeba będzie powoli wracać do kraju. Jeśli w przyszłym roku wystartujemy na Pacyfik, powinniśmy za dwa lata dopłynąć do Polski, jeśli szczęście i zdrowie dopiszą.

Czym się różni życie na lądzie od życia na morzu?

Gdy nie oglądasz telewizora, nie słuchasz radia, a dociera do twoich uszu ptasi śpiew i cykady, to czujesz się lepiej. Mam w Polsce rodzinę, więc trochę się interesuję tym, co się dzieje, ale nie jestem cały czas faszerowany kłótniami pomiędzy jedną partią a drugą. I przestaje mnie to obchodzić. Ważna jest dla mnie obserwacja pogody, a zamiast pyskówek w mediach wolę posłuchać szant Jurka Porębskiego czy muzyki poważnej. Albo po prostu szumu morza. Mam wtedy inny świat i to jest chyba najważniejsze w tej przygodzie. Obojętnie, gdzie płyniesz, każdy dzień jest inny, każda godzina… Inne chmury, inny kolor morza, tu rybka wyskoczy, tu mewa, wieje raz słabiej, raz mocniej. Takie życie jest, moim zdaniem, bardziej urozmaicone.

Z „Czarnym Diamentem” łączy cię chyba szczególna więź…

Jestem związany z tym jachtem. Jest dzielny, przeszedł niejeden sztorm o sile huraganu, ufam mu. To moje dzieło, wymyśliłem go – jak ten rejs. Każdy jacht ma duszę i trzeba o niego dbać. Jak o kobietę. Musisz go pogłaskać, powiedzieć dobre słowo. Nieraz do niego mówię. Gdy byłem w Polsce i zostawiałem „Diament” w Wiślince, kręciła mi się łezka w oku. Wyjeżdżam, a on biedny stoi. W mrozy martwiłem się, czy nie marznie. Ta bliskość jest pewnie spowodowana także tym, że włożyłem w jacht sporo pracy. Przez moje ręce przeszło ponad 40 tys. różnych części – podkładki, nakrętki, śrubki, blaszki, liny. Jeśli człowiek ma zamożnych rodziców albo sponsorów, dostaje jacht praktycznie gotowy do rejsu. Co innego, jeśli musi go zbudować sam.

Czy miewałeś uciążliwych załogantów? Jak sobie z nimi radziłeś?

Ponad 1000 osób przewinęło się przez pokład. Miałem szczęście, bo tylko dwa, trzy razy załoganci okazali się nieznośni i trzeba było ich z jachtu wyrzucić. Ale czasy się zmieniają. Gdy w 1978 roku popłynąłem na Morze Śródziemne, na jachcie mieszkało 15 osób. Było ciasno, nie mogliśmy nawet zmieścić się przy stole, ale nikt się tym nie przejmował. Ważne było morze i to, co przed nami. Teraz wszyscy mają wymagania. Oczywiście, są jachty, na których doba kosztuje tysiąc dolarów – wtedy masz saunę i wszystko, co zechcesz. Ale my płacimy tylko za jedzenie i postój w marinach, więc musimy żyć skromnie.

Co powiedziałbyś tym, którzy marzą o takim życiu jak twoje?

Wszyscy nie mogą tak żyć, bo kto by piekł chleb i pracował w banku… Jeśli ktoś naprawdę marzy, musi po prostu zakasać rękawy. Pewnemu chłopakowi, który akurat zdał na studia i koniecznie chciał już płynąć, powiedziałem: „Najpierw musisz skończyć studia, trochę zarobić, a później dopiero pływać”. Nie wszystkim się udaje po prostu załapać na jacht i ruszać w świat. Ci, którzy mają to szczęście, zazwyczaj wiedzą, czego chcą od życia. Jest wielu Polaków pływających jako oficerowie czy kapitanowie na dużych zagranicznych jednostkach i oni dają sobie radę. Słyszałem tylko, że po pewnym czasie staje się to męczące, bo na luksusowym jachcie trzeba stać na baczność, a każdy woli być na spocznij.

Jakie masz marzenia?

Chcę skończyć drugą książkę, jeszcze trochę popływać i odwiedzić jakieś ciekawe wyspy. Jeśli mi się to uda, będę zadowolony. Nie mam wielkich aspiracji, świat już zobaczyłem. Chcę tylko jeszcze pożyć w taki sposób, jaki sobie wymarzyłem i przedłużyć żeglowanie o 2, 3 lata. Na morzu po prostu czuję się lepiej.

Patrycja Długoń

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości