Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Andrzej Korycki skazany na balladę

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • sobota, 1 marca 2014

Bez Andrzeja Koryckiego i Dominiki Żukowskiej trudno sobie wyobrazić polską scenę szantową. Gdyby ich nie było, musielibyśmy ich wymyślić.

Mają wierną publiczność. Niektórzy, jeżdżąc od miasta do miasta, słuchają ich na żywo kilka razy w roku. Bilety na ich koncerty rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Fani rzucają Dominice pod nogi róże, a Andrzejowi przynoszą whisky. Trudno byłoby powiedzieć, że Korycki i Żukowska to zwykły muzyczny duet. To raczej zjawisko i sceniczny fenomen. O balladowym muzykowaniu i rosyjskich pieśniach rozmawiamy z Andrzejem Koryckim.

***

Magazyn „Wiatr”: Coraz więcej w waszym repertuarze rosyjskich ballad.Wplatacie między piosenki żeglarskie utwory Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego, także Żanny Biczewskiej. Ostatnio nawet zapraszacie słuchaczy na koncerty poświęcone rosyjskiej poezji. Jak rozpoczęła się przygoda z tymi utworami? Czy byliście już trochę zmęczeni szantami?

Andrzej Korycki: Nie, takie zmęczenie chyba nam nie grozi. Po prostu zawsze śpiewamy to, co lubimy, a nie to, co wypada śpiewać lub to, co wymyślił reżyser koncertu. Rosyjskie ballady są mi bliskie od dawna, miały duży wpływ na kształtowanie mojej muzycznej wrażliwości. A dziś, zwróć uwagę, prawie nikt ich nie śpiewa. Kiedy 30 lat temu wysłano mnie na festiwal piosenki radzieckiej do Zielonej Góry, utwory Okudżawy były moją tarczą, jedynym sposobem na to, jak wyjść obronną ręką z uczestnictwa w tym wydarzeniu. Po latach od czasu do czasu śpiewałem te piosenki dla siebie lub najbliższych znajomych. Czasem Jurek Porębski rzucił: „Andrzej, zagraj coś z tych twoich ruskich piosenek”. I tak sobie po cichu podśpiewywałem…

I w końcu, jakieś dziesięć lat temu, wieść o tym dotarła do Kanady. W Toronto organizowano festiwal piosenki żeglarskiej „Knaga”. Grały Stare Dzwony, był też Waldek Mieczkowski. Organizator zapytał mnie przed wyjazdem za ocean, czy nie zagram koncertu z rosyjskimi pieśniami. Zgodziłem się trochę na odczepnego, bo nie bardzo wierzyłem, że takie wydarzenie może dojść do skutku. I kiedy dotarłem do Toronto, zdębiałem. Zobaczyłem plakaty zapowiadające mój koncert z hasłem: „Andrzej Korycki śpiewa ballady Okudżawy i Wysockiego”. Nie spałem całą noc. Uczyłem się nowych utworów i dopracowywałem te, które miałem w pamięci. Nazajutrz sala była pełna. Przyszli nie tylko polonijni żeglarze, ale także Rosjanie tęskniący za ojczyzną. Wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, jak doskonale współgrają nasze szantowe piosenki z rosyjską poezją.

Żeglarze znają te utwory i raczej chętnie słuchają rosyjskich ballad, szczególnie wasi słuchacze. A co z tymi, którzy przychodzą na Koryckiego i Żukowską, by słuchać Okudżawy? Czy próbujesz zarażać ich piosenką żeglarską?

Na początku przemycałem rosyjski repertuar podczas koncertów szantowych. Dlatego na końcu świata, w Sztynorcie, mogły obok siebie wybrzmieć nuty „Pieśni gruzińskiej” i utworu „Gdzie ta keja?”. Teraz, gdy gramy rosyjskie ballady dla nowych słuchaczy, na przykład w Filharmonii Kaliskiej lub w Filharmonii Opolskiej (oba koncerty odbyły się w marcu), staramy się zaprezentować nasz żeglarski świat. Czasem, niestety, niektórzy trochę kręcą nosami, bo piosenka żeglarska kojarzy im się z prymitywnymi biesiadnymi przyśpiewkami i podchmielonymi facetami zdzierającymi gardło w knajpie. Wydaje im się, że szanty to jedynie utwory w stylu: „Hej ho, kolejkę nalej”. Dopiero kiedy zaśpiewamy piosnkę „Pisane pianą” Janusza Sikorskiego albo „Gdzieś tam” z repertuaru Poręby, okazuje się, że miłośnicy rosyjskich ballad i żeglarze mają tę samą muzyczną wrażliwość. Czasem nawet słyszymy głosy zdziwienia: „To tak też szanty brzmią?”.

Może powinniście się pokusić o stworzenie własnego repertuaru poezji śpiewanej, aby rosyjskie ballady nie były jedyną alternatywą dla żeglarskich piosenek.

W najbliższym czasie chciałbym właśnie napisać ballady traktujące o życiu w ogóle, a nie tylko o życiu związanym z morzem i żeglowaniem. Pierwsze próby mam już za sobą. Musisz jednak pamiętać, że nie jestem ani wielkim kompozytorem, ani poetą. Piosenki piszę pod wpływem impulsu, kiedy mi coś wpadnie do głowy. Zawsze są one okupione sporym wysiłkiem. Jeśli ten impuls nie jest wystarczająco mocny albo po prostu brakuje mi czasu, wówczas rozpoczęta kompozycja leży i czeka. Mija kilka dni. Czasem kilka tygodni. I wtedy coraz trudniej wrócić do rozpoczętej myśli i nuty. Nie potrafiłbym napisać utworu na zamówienie, jak mistrzowie Jacek Cygan czy Wojciech Młynarski. Dlatego, czekając, aż nadejdzie nowy impuls, sięgamy po piękne, czasem zapomniane i rzadko wykonywane pieśni rosyjskie.

Co jest dla ciebie najważniejsze podczas waszych koncertów: sala, nagłośnienie, scenografia, światło, nastrój…

Najważniejsi są słuchacze. To oni w dużej mierze są reżyserami naszych występów. Nigdy nie mamy scenariusza, nie układamy listy utworów, więc czasem się kłócimy, co zagrać. Wsłuchujemy się w salę, staramy się poczuć klimat i popłynąć razem z ludźmi tym samym kursem. Zawsze pamiętam o tym, że ci, którzy przyszli na koncert, poświęcili nam coś bardzo cennego – swój czas. Staramy się więc z całych sił, żeby nie żałowali. Jesteśmy przy tym trochę nieokiełznani, więc nie lubię wyreżyserowanych występów.

Czasem na nasze koncerty przychodzą wpływowi ludzie mający kontakty w mediach. Obiecują nam kontrakty i chcą nas uszczęśliwić występami w telewizji. Ale my nie tylko nie chcemy tam trafić, ale nawet robimy wszystko, by nie pasować do produkcji emitowanych na antenie. To nie nasza tawerna. Nie mogę patrzeć na płaczących na zawołanie jurorów, na wyreżyserowane spektakle, w których głos ze studia jest ważniejszy niż głos ze sceny. Ani na wykonawców z nastroszonymi piórkami. Cieszę się, że nie muszę w tym uczestniczyć. Możemy żyć w swoim świecie – ubierać się, jak chcemy, siedzieć, jak chcemy oraz gadać i śpiewać, co chcemy. Jestem prostym człowiekiem z małej miejscowości, wychowałem się na wsi, grałem na gitarze marki Defil i nie ciągnie mnie do wielkiej kariery. Dobrze jest, jak jest. Nie chcemy grać więcej koncertów, bo i tak mamy ich za dużo. Nie chcę też mieć więcej pieniędzy, bo to, co mam dziś – wystarcza. Jestem szczęśliwy, mam swoją publiczność i na nic nie mogę narzekać. No, może poza ciągłymi podróżami. Czasem w weekend robimy 1500 kilometrów po polskich drogach, by zagrać dwa lub trzy koncerty. Piątek w Krakowie, sobota w Szczecinie, niedziela jeszcze w innym miejscu. W samochodzie olej wymieniam równie często jak zawodowi kierowcy ciężarówek… Dlatego lubię święta. W święta wypoczywamy. Ale oczywiście już po trzech dniach w domu, przy świątecznym stole, zaczyna mnie ciągnąć. Już bym gdzieś wyruszył i zaśpiewał. Scena jest moim żywiołem i działa jak narkotyk. W jakimś sensie jestem skazany na muzykę. Na szczęście tylko na taką, którą naprawdę lubię.

Czy po tych wszystkich koncertach i podróżach masz jeszcze siły, by zagrać czasem gdzieś w kubryku lub w kokpicie przy wieczornej kolacji? Tak po prostu – dla siebie, załogi i dobrego nastroju…

Jeśli mam ochotę, to zagram. Ale biada tym, którzy zechcą mnie namawiać na siłę. W takich sytuacjach staję okoniem i nawet wołami mnie nie zaciągną do gitary. Kiedy ktoś mnie zmusza do grania, przypomina mi się dzieciństwo. Bywając z rodzicami w gościach lub przyjmując ich w naszym domu, tylko czekałem z przerażeniem, aż nadejdzie ta chwila i ktoś w końcu powie: „No, Andrzejku, a teraz ładnie coś zaśpiewaj cioci”. Po prostu nie cierpiałem tego. I teraz też nie lubię, gdy ktoś mnie do czegoś zmusza.

Muzykowanie jest naszą pasją, przyjemnością życia, właściwie trochę niechcący stało się naszym drugim zawodem. Na co dzień jestem instruktorem w domu kultury w Żyrardowie. Dominika jest moją uczennicą, jej główne zajęcie to praca w przychodni uzależnień na etacie psychologa (niektórzy z tego czasem żartują, bo mówią, że rano opowiada pacjentom o niebezpiecznych używkach, a wieczorem śpiewa „Hej, Johnnie Walker”). Ponieważ nasze muzykowanie jest naturalne, śpiewamy tam, gdzie chcemy, dla kogo chcemy i jak chcemy, nikt nas do niczego nie zmusi.

Dość długo czekamy na waszą nową płytę.

Powinna już być na rynku od kilku miesięcy. Niestety, spadkobiercy Wysockiego gdzieś się przeprowadzili i wydawca nie może uzyskać zgody na wydanie na płycie utworów Wołodii. Trwają intensywne poszukiwania. Poza rosyjskimi balladami na krążku zarejestrowano stare, czasem trochę zapomniane piosenki, niektóre z początków mojej przygody ze sceną. Nagraliśmy między innymi „Trzy życia” oraz piosenkę „Robimy Ciechocinek”.

Widzimy się w lutym na krakowskim festiwalu Shanties?

Oczywiście, jak co roku. Już wypatrujemy zaproszenia od organizatorów. Ciekaw jestem, jaki temat będzie tym razem motywem przewodnim lutowych koncertów w „Rotundzie”.

Rozmawiał Krzysztof Olejnik

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości