Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

„Dar Szczecina” w Kanale Kaledońskim

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • poniedziałek, 21 stycznia 2013

Niesamowite widoki, wąskie przesmyki i słynne jezioro Loch Ness.Przebijamy się Kanałem Kaledońskim przez północną Szkocję – razem z Wojtkiem Maleiką i załogą „Daru Szczecina.

Kanał Kaledoński, który łączy wschodnie i zachodnie wybrzeża Szkocji, otwarto w 1822 roku. Zbudowano go, by skrócić drogę z Morza Irlandzkiego na wschód i zapewnić bezpieczniejszą żeglugę dzięki ominięciu niespokojnych wód północy i cieśniny Pentland Firth.

Budowa kosztowała 910 tysięcy ówczesnych funtów. Choć do kopania kanału zatrudniono ponad trzy tysiące mieszkańców najbliższych okolic, prace trwały aż 19 lat (12 lat dłużej niż planowano). Trudności, związane głównie z rosnącymi kosztami, spowodowały, że planowaną głębokość 6,1 metra zmniejszono do 4,6 metra.

Niestety, kiedy oddawano nową drogę wodną do użytku, statki morskie były już tak duże, że Kanał Kaledoński okazał się dla nich za wąski i za płytki. Dziś służy niemal wyłącznie żegludze turystycznej. Co roku przepływa tędy do 150 tysięcy jachtów i łodzi motorowych.

Wyruszamy na północ

Jak zwykle po zakończeniu zlotu żaglowców The Tall Ships Races przechwytujemy „Dar Szczecina”, by zorganizować rejs po najciekawszych wodach w okolicy. Tym razem postanawiamy przepłynąć z Dublina w Irlandii do Stavanger w Norwegii, właśnie przez Kanał Kaledoński. Załogę tworzą studenci z całej Polski, a zdecydowaną przewagę na pokładzie mają panie.

Spotykamy się ostatniego dnia zlotu. Załoga może przez chwilę poczuć atmosferę tej imprezy i zobaczyć jachty, które jeszcze stoją w porcie. Planujemy pozostać w irlandzkiej stolicy dzień. Łyk piwa Guinness w pubie, spacer uliczkami dzielnicy Temple Bar, czterolistna koniczynka na szczęście – najważniejsze punkty Dublina zaliczone, więc możemy ruszać dalej.

Płyniemy na północ w kierunku zachodnich wrót Kanału Kaledońskiego. Po drodze zawijamy do Belfastu (zwiedzamy piękne nowoczesne muzeum „Titanica”), Campbeltown (odwiedzamy destylarnię whisky), zatrzymujemy się także w miejscowości Oban, gdzie zaliczamy popołudnie pod hasłem fish & chips. Stąd mamy już tylko 30 mil do Corpach, gdzie znajduje się pierwsza śluza otwierająca przed nami wody śródlądowe Szkocji.

Informacje praktyczne

Kanałem Kaledońskim zarządza British Waterways Scotland. Mogą z niego korzystać jednostki o maksymalnych wymiarach: długość – 45,72 metra, szerokość – 10,67 metra, zanurzenie – 4,1 metra (kapitan jachtu o zanurzeniu 3,8 metra lub większym, przed podróżą powinien się skontaktować z biurem kanału). Maksymalna wysokość masztu od linii wodnej to 27,4 metra (prześwit mostu w miejscowości Inverness, gdzie kanał kończy się po wschodniej stronie).

Szlak ma długość 50 mil morskich, z czego 22 mile to kanały stworzone ciężką pracą ludzkich rąk. Pozostałe 38 mil to naturalne drogi wodne z trzema jeziorami: Loch Lochy, Loch Oich oraz największym i najbardziej znanym Loch Ness. Po drodze znajduje się 29 śluz oraz 10 mostów obrotowych.

Po kanale można pływać jedynie w dzień. Śluzy i mosty obsługiwane są od godz. 8 do 18 (w sezonie letnim) oraz od godz. 8.30 do 17.30 (wiosną i jesienią). Zimą śluzy działają wyłącznie w dni robocze od godz. 9 do 16. Obsługa, z którą można się skontaktować przez UKF (kanał 74), pomaga zacumować jacht w śluzie lub po prostu otwiera most, widząc płynącą łódź. Panowie często robią sobie przerwę na lunch (około godz. 13) i wtedy musimy poczekać. Podczas naszego rejsu prawie wszystkie śluzy i mosty były otwierane „w locie”, a jeśli musieliśmy się zatrzymać, to tylko na kilka minut.

Wpływając do Kanału Kaledońskiego z zachodu, pamiętajmy, że do pierwszej śluzy możemy wpłynąć przy wodzie mającej poziom nie mniejszy niż metr. Jeśli żeglujemy w kierunku zachodnim, na początku kanału poziom wody musi być nie mniejszy niż 1,4 metra.

Pokonanie całej drogi kosztuje 17 funtów brytyjskich za każdy metr jachtu. Po dokonaniu opłaty mamy aż osiem dni, by dopłynąć na drugą stronę. Warto wiedzieć, że jednostki służące do szkolenia młodzieży mogą otrzymać 50 proc. zniżki. Prawo do takiego rabatu należy potwierdzić odpowiednim dokumentem w języku angielskim. Nam udało się otrzymać zniżkę po okazaniu dokumentu w języku polskim i szybkim przetłumaczeniu tekstu w obecności urzędnika. Widać, ludzie są tu życzliwi i z natury niepodejrzliwi.

Opłaty dokonujemy w Corpach, tuż za pierwszą śluzą. W cenę są wliczone postoje przy licznych pontonach pływających i nabrzeżach, zwykle w pobliżu śluz lub mostów. Otrzymujemy też skipper’s guide – niewielką mapę kanału z informacjami o tym, gdzie możemy się zatrzymać. Dostajemy także bardzo cenny kluczyk otwierający drzwi do toalet i pryszniców wzdłuż całego kanału. Należy go oddać na ostatniej śluzie, tuż przed wyjściem na morze.

Kanał można przepłynąć w niecałe trzy dni, ale nie warto się spieszyć. Lepiej zaplanować postoje w ciekawych miejscach i krótkie wypady na ląd. W planowaniu wycieczek pomoże otrzymana mapa. Przy niektórych nabrzeżach można się zaopatrzyć w wodę i podłączyć jacht do prądu. Zazwyczaj w pobliżu są toalety, prysznice, miejsca piknikowe i kontenery na śmieci. Należy zwrócić uwagę, czy miejsce, przy którym chcemy zacumować, nie jest wykorzystywane przez promy pływające w sezonie. Na trasie są jedynie dwie mariny. Znajdują się we wschodniej części, w Inverness (Seaport Marina oraz mniejsza i uboższa Caley Marina). Postój w pierwszej z nich jest wliczony w opłatę (doba). Ropę można zatankować w obu marinach oraz w Corpach Basin po zachodniej stronie.

Schody Neptuna

Pierwsza śluza. Załoga chce zobaczyć, jak łajba wędruje w górę. Wiemy, że przed nami jeszcze wiele takich miejsc, ale niemal wszyscy są na pokładzie i przyglądają się tej operacji. Po pięciu minutach wpływamy do basenu, w którym stoi wiele jachtów i motorówek. Cumujemy i my, aby dopełnić formalności. Wypełniamy formularz, płacimy, dostajemy magiczny kluczyk i jesteśmy w kanale. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie pod tablicą powitalną „Welcome to Caledonian Canal” i w drogę. Przy wyjściu z basenu w Corpach mamy dwie kolejne śluzy i pierwszy krótki odcinek szlaku. Jest dość wąsko. Nasz jacht manewruje bez problemów, ale trudno mi sobie tu wyobrazić jednostki o długościach 30 lub 40 metrów.

Pierwszy milowy odcinek pokonujemy w 10 minut. Przed nami ukazują się Schody Neptuna – osiem śluz, jedna za drugą. Mają wynieść jacht ponad 20 metrów. Zaskakuje mnie sprawność obsługi oraz niezawodność wiekowych urządzeń. Może wszystko przebiega tak sprawnie, bo sezon się skończył i ruch jest bardzo mały? Wystarczy założyć krótki szpring i cumę, w razie potrzeby doklejamy się za pomocą silnika. Pamiętajmy o wybieraniu lin, gdy jedziemy do góry oraz o luzowaniu, kiedy wędrujemy w dół. Ponieważ nasza załoga jest dość liczna, dwie osoby cały czas są na kei. Trochę śmiesznie to wygląda. Przemieszczamy się ze śluzy do śluzy, a cumownicy wędrują brzegiem, ciągnąc liny, zupełnie jakby chcieli wyprowadzić „Dar Szczecina” na smyczy. Mimo że pogoda jest typowo szkocka (krótkie deszcze pojawiają się w kilkuminutowych odstępach), cieszymy się tym tranzytem w górę, obserwujemy okolicę i wciągamy Alę na top masztu, by zrobiła kilka zdjęć z góry. Tak jej się tam spodobało, że spędziła na maszcie większość drogi przez Schody Neptuna.

Pierwsze jezioro, żagle w górę

Kolejny odcinek drogi to wąski kanał biegnący wzdłuż rzeki (około 5 mil). Dookoła łąki, gdzieś w oddali (ale wcale nie tak daleko) góry. Kanał Kaledoński został wybudowany wzdłuż uskoku tektonicznego, który pomiędzy górami stworzył dolinę z trzema długimi, wąskimi jeziorami. Powoli dopływamy do pierwszego z nich – Loch Lochy. Ma długość ośmiu mil, średnią szerokość zaledwie sześciu kabli (niewiele ponad kilometr) i głębokość od 50 do 150 metrów.

Przez cały nasz pobyt w kanale wiało z zachodu (to dość typowe w tej części Europy), więc na jeziorach stawiamy żagle. Pierwszy nocny postój zaplanowaliśmy na końcu jeziora, przed śluzą w Laggan. Na mapie widać kilka pływających pomostów. Niestety, informacje o głębokościach są dość skąpe, a my mamy aż trzy metry zanurzenia. Keja, przy której jest najgłębiej – zajęta. Przymierzamy się do innej. Stoi tam już jedna łajba. Krzycząc z dziobu, pytamy o głębokość. Odpowiadają: trzy metry. Ale my drążymy temat: dokładnie trzy? A może 10 centymetrów więcej? Chyba widzą nasze lekkie zakłopotanie, bo wyciągają ręczną sondę i mierzą. Po chwili potwierdzają informację: trzy metry. Jeśli nie uda się zacumować w tym miejscu, pozostanie nam postój na kotwicy. Na szczęście dno jest miękkie, podchodzimy powoli i po chwili jesteśmy na miejscu. Dobrze, że nie ma zbyt dużych wahań poziomu wody.

Po kąpieli pod prysznicami organizujemy grilla. Mamy jednorazowe wynalazki z supermarketu, wyrób pierwszej klasy za kilka złotych. Później impreza przenosi się na jacht, ale co tam się dzieje – nie wypada opisywać. Zdradzę jedynie, że pod pokładem „Daru Szczecina” można nie tylko tańczyć, ale też zrobić weselnego węża.

Atak szczytowy

Kolejny dzień rozpoczynamy od kilku śluz. Nadal jedziemy w górę, najwyżej położony punkt na trasie znajduje się na wysokości niemal 40 metrów. Kanał prowadzi teraz przez gęsty las, to zdecydowanie jeden z ładniejszych odcinków. Jakby ktoś w środku puszczy wykopał duży rów. Co chwilę sprawdzamy, czy maszt się zmieści pod gałęziami drzew. Mijamy piękny wodospad. Przed południem wpływamy na drugie jezioro – Loch Oich. Stajemy na chwilę przy długim pomoście, przy którym znajduje się niewielki sklep spożywczy, jedyny w środkowej części szlaku. Zaopatrujemy się w świeże pieczywo i inne przydatne produkty.

Płynąc przez to jezioro, warto zwrócić uwagę na płycizny w kilku miejscach. Trzeba się trzymać środka toru wyznaczonego przez zielone i czerwone boje. Mijamy wraki starych drewnianych statków oraz barkę całą w kwiatach. Jesteśmy teraz w najwyższym punkcie kanału. Loch Oich jest najmniejszym z trzech jezior, ma długość około czterech mil, szerokość wynosi czasem niecałe 100 metrów. Z mapą nawigujemy bez trudności. Na szczęście płyniemy z wiatrem, bo o halsowaniu w tym miejscu nie byłoby mowy.

Wpływając do pierwszej śluzy za jeziorem, zauważamy, że droga będzie prowadzić w dół. Pod koniec tego odcinka znów schody: cztery śluzy znajdują się tuż obok siebie w centrum miasta. To Fort Augustus – brama do jeziora Loch Ness. Zwiedzamy niewielkie miasteczko, niedaleki zamek i kilka sklepów z pamiątkami (znów mnóstwo kartek pocztowych ląduje w mesie).

Jezioro Loch Ness

Loch Ness to jedno z najsłynniejszych jezior na świecie. Ma długość prawie 20 mil morskich, szerokość mili i głębokość sięgającą nawet 230 metrów. Informacje dostępne dla żeglarzy ostrzegają przed częstymi silnymi wiatrami oraz falą, która może urosnąć nawet do trzech metrów. O potworze z Loch Ness w locjach nic nie piszą, ale jesteśmy gotowi na odparcie ataku.

Rankiem, po śniadaniu, opuszczamy Fort Augustus i wpływamy na jezioro. Stawiamy genuę i z dość silnym stabilnym wiatrem płyniemy z prędkością do ośmiu węzłów. Nie ma wielu miejsc, gdzie się można zatrzymać. Wyjątkiem jest niewielka zatoczka Urquhart z ruinami zamku przy brzegu. Tam, po godzinie żeglugi, rzucamy kotwicę, aby poleniuchować na pokładzie i wystawić twarze do słońca, które wreszcie się pokazało. Kuba postanowił się wykąpać, nie zważając na legendy o potworze. Woda ma około 12 stopni Celsjusza, więc nasz śmiałek wytrzymał w niej około 30 sekund. Tego, co powiedział tuż po zanurzeniu, przytoczyć nie wypada.

Drugą część Loch Ness pokonujemy z coraz silniejszym wiatrem i coraz większymi falami. Na końcu jeziora zrzucamy genuę i rozpędzeni wpływamy w kolejny wąski i kręty kanał. Przed nami kolejne śluzy. Po drodze przepływamy przez bardzo ekscytujący odcinek szlaku. Z jednej strony woda sięga do krawędzi brzegu, z drugiej „ucieka”, spływając nagle w kierunku płynącej w pobliżu rzeki. Wygląda to tak, jak byśmy podróżowali wodnym wzgórzem.

Do Inverness, miasteczka leżącego na wschodnim krańcu szlaku, zostało kilka mil. Z dużą wprawą pokonujemy ostatnie śluzy i mosty, w tym jedyny chyba jaki do tej pory widziałem obrotowy most kolejowy. Cumujemy w pobliskiej marinie. Jest dość duża, posiada dobre wyposażenie, a na noc zostaje zamknięta. Widać, że zatrzymują się tutaj nie tylko jachty płynące przez kanał, ale także lokalni wodniacy. Przystań znajduje się na uboczu miasta, więc do centrum mamy kilka kilometrów. W mieście można zwiedzić zrekonstruowany zamek Szekspirowskiego Makbeta oraz wąskie uliczki. Napotykamy szkocką orkiestrę dudziarzy wędrującą zaułkami miasta.

Żegnaj, Szkocjo, witaj, Norwegio!

Z Inverness kierujemy się bezpośrednio do Stavanger. Początkowo przez wody zatoki Moray – zdradliwe, płytkie, z silnymi prądami. Dalej przez Morze Północne. Płyniemy z tym samym niżem, który dzień wcześniej doprowadził do tragedii na „Rzeszowiaku”. Na szczęście, wiatr jest słabszy, około 7 stopni Beauforta, oczywiście od rufy. Zarefowani, z małym fokiem, pędzimy około ośmiu węzłów. W fiordy wpływamy po dwóch dniach. Odwiedzamy Preikestolen, klif o wysokości 600 metrów położony nad Lysefjordem. Rejs kończymy w Stavanger i wracamy samolotem do kraju.

Kanał Kaledoński to z pewnością wielka atrakcja. Niesamowite widoki, wąskie przejścia i słynne jezioro Loch Ness pozostają na długo w pamięci. Warto planować wyprawę od czerwca do lipca, kiedy pogoda powinna być najlepsza. Nam prawie cały czas towarzyszyła mżawka, typowa dla późnego lata. Ale za to byliśmy w kanale prawie sami i nie musieliśmy czekać przed śluzami. Teraz myślimy o tym, by pójść za ciosem i przepłynąć Kanał Gotyjski (Göta Kanal), najdłuższy śródlądowy kanał w Szwecji (190,5 km, ponad 50 śluz). Ale, niestety, dla „Daru Szczecina” jest tam za płytko, więc musielibyśmy wyruszyć innym jachtem.

Wojtek Maleika

 

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości