Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Piętno mazurskiej burzy

  • Mateusz Jabłoński, OR
  • piątek, 2 września 2011

Przeżyli pamiętny szkwał w trakcie rodzinnego rejsu. Czy kiedyś wrócą na Mazury?

To był ich pierwszy rodzinny rejs. Wyruszyli z Rucianego. Biały szkwał dopadł ich po trzech dniach żeglugi, podczas postoju w Mikołajkach. Szczęśliwie skończyło się na strachu, łzach, sińcach, obitym dziobie jachtu i zniszczonym oknie w burcie. Ale na Mazury nie chcą wracać. Kiedy wiatr trochę głośniej zagra na wantach, z niepokojem spoglądają w niebo. Gdy rozmawiam z nimi o wydarzeniach sprzed czterech lat, opowiadają jakby to było wczoraj. Ślad mazurskiej tragedii noszą w myślach do dziś.

Paweł Króliczak, menadżer w międzynarodowym koncernie biotechnologicznym, nie ma żeglarstwa we krwi. Nie zaraził się nim w domu ani w szkole. Dopiero po latach znajomy żeglarz namówił go na dwie bałtyckie eskapady. To zwykle wystarcza, by zamarzyć o własnych rejsach. Wkrótce Paweł zapisał się na kurs. Po dwóch miesiącach zdał egzamin. Odbył dwa rejsy po jeziorze Drawskim. Podczas jednego z nich poradził sobie za sterem w bardzo trudnych warunkach. Zaczął więc planować pierwsze rodzinne wakacje na Mazurach. Pierwszy czarter, podczas którego miał wziąć pełną odpowiedzialność za jacht i załogę.

Joanna, żona Pawła, pracownik naukowo-techniczny Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, wyposażyła dzieci w sztormiaki i spakowała torby. Tomek miał wtedy 12 lat, a Marta zaledwie 5. Czego oczekiwali po mazurskim urlopie? – Miało być, jak opowiadali znajomi. Niespieszna żegluga ze słońcem na pokładzie. Przerwy na kąpiel i ognisko. Wizyty w portach. Wieczorne biesiady, słowem sielanka – mówi Paweł. Ten wymarzony scenariusz sprawdzał się przez pierwsze trzy dni. 18 sierpnia wypłynęli z Rucianego w kierunku Bełdan. Spędzili dwie noce w spokojnych zatoczkach, cumując przy dzikim brzegu. Popłynęli na Śniardwy, by zobaczyć mazurskie morze i odwiedzić uroczą przystań w Popielnie.

Ostatnie zdjęcie zrobiliśmy o godz. 15.45

21 sierpnia wypłynęli w kierunku Mikołajek. – Ruszyliśmy dość późno, o 13.20 byliśmy jeszcze na Śniardwach. Słońce świeciło pięknie. Temperatura sięgała 30˚C – wspomina Paweł. Joanna, rodzinny kronikarz, otwiera album ze zdjęciami. Niebo na fotografiach błękitne, bez najmniejszej chmury. Wiało od rufy, więc jacht dostojnie rozłożył żagle „na motyla”. Gdzieś w oddali na południu niebo zaczyna przybierać ciemniejszy kolor.

– Około 14.00 zacumowaliśmy do betonowej kei tuż przed Wioską Żeglarską w Mikołajkach. Chcieliśmy zjeść obiad, chwilę odpocząć i ruszyć dalej na północ. Niebo na horyzoncie było już naprawdę groźne. Myślimy więc: „Dobrze, że jesteśmy na brzegu. Przeczekamy burzę i zobaczymy, co dalej” – opowiada Paweł.

Jezioro Mikołajskie jest jeszcze pełne jachtów. Płyną leniwie. Jedne na północ, inne na południe. Nie widać, żeby ktoś się spieszył do brzegu. – Ostatnie zdjęcie zrobiliśmy o godz. 15.45. Później nie mieliśmy już ani czasu, ani głowy – mówi Joanna.

Nie wiem, skąd miałem tyle sił

Na sekundy przed uderzeniem białego szkwału (mazurscy ratownicy mówią, że była to burza tropikalna), Paweł i Joanna na chwilę się rozdzielili. Gdy wiatr zaczął targać jachtami i zrywać cumy, Paweł trzymał łódź za kosz dziobowy, sądząc, że żona i dzieci są w kabinie. Tymczasem Joanna, Tomek i Marta znaleźli schronienie u gospodarza, który na ogródku przy kei ma niewielki barak.

– Nie zdążyłem ubrać sztormiaka, choć przecież miałem go przy sobie. Trzymałem jacht z całych sił. Cumy zrywały się jak nitki. Maszty łamały się jak zapałki. Jachty jeden po drugim uciekały na środek jeziora. W niektórych byli ludzie – opowiada Paweł. – Kątem oka widziałem przewracające się łodzie oraz to, że wszystkie zacumowane z mojej lewej strony oderwały się od kei. Byłem ostatnim, który jeszcze trzymał kosz dziobowy. Starszy żeglarz walczący tuż obok mnie trzymał swój jacht z całych sił, w kabinie był jego wnuk. Nie utrzymał. Reling wyrwał mu się z rak i łódka odpłynęła. Później dowiedzieliśmy się, że chłopakowi nic się nie stało. Moja rodzina była bezpieczna, jednak wciąż nie miałem pewności, że nie są pod pokładem. Dlatego trzymałem. Następnego dnia na rękach miałem takie sińce, jakbym się zmierzył z bokserem wagi ciężkiej. Do dziś nie wiem, skąd miałem tyle sił. Grube cumy zerwały się w minutę. Kadłub raz chciał odpływać, za chwilę zaś wyskoczyć z wody na beton. A mimo to utrzymałem łódź w dłoniach przez kwadrans.

– A my, w tym czasie, siedząc w pobliskim baraku, trzymaliśmy się za ręce i odmawialiśmy zdrowaśki. Najgorsza była ta chwila, gdy usłyszeliśmy krzyk, że ktoś wpadł do wody. To mógł być Paweł – dodaje Joanna.

Wódka u Malajkata

– Kiedy wiatr trochę ucichł, keja wyglądała jak pobojowisko. Jedni płakali, a inni mieli tylko łzy w oczach. Ktoś szukał jachtu, inny kogoś z załogi. Pamiętam dźwięk porozrzucanych garnków, złamany maszt reklamowy z napisem „Orlen” i drzewa powyrywane z korzeniami – mówi Paweł. – Nie wiedzieliśmy, czy to jest koniec, czy tylko przerwa. Po zabezpieczeniu jachtu i kilkunastu minutach oczekiwania, postanowiliśmy pójść na plac Wolności do „Malajkina”. Pamiętam, że miałem na sobie jedynie majtki i polarową bluzę.

To był mocno spóźniony obiad. Załoga chciała odreagować, wypić piwo lub nawet coś mocniejszego. W barze byli także znajomi z drugiej łódki. Wśród nich Adam Kłoskowski, żeglarz z Poznania, szkutnik, budowniczy drewnianych jachtów motorowych. To właśnie on namówił Pawła na bałtyckie rejsy, na kurs, na Drawsko i na Mazury. I chyba też miał ochotę odreagować. Podszedł do baru i zapytał:

Ma pani wódkę?

Nie mam.

A jeśli przyniesiemy swoją, pozwoli pani wypić?

Jasne, przecież wiem, co się przed chwilą stało.

Przynieśli żołądkową gorzką. Po pierwszej kolejce nawet doświadczonym żeglarzom puściły nerwy. Tego dnia łez nikt nie ukrywał. Joanna wyciągnęła telefon i zadzwoniła do domu. Chciała przekazać, że wszystko w porządku, nim w telewizji powiedzą o białym szkwale. Sternicy jachtów siedzieli na betonowej kei do czwartej rano. Wciąż z niepokojem spoglądali w niebo.

Pierwsza noc po burzy

Jak przespać pierwszą noc po takich przeżyciach? Joanna zacisnęła zęby i weszła pod pokład. Próbowała spać, ale niebo znów zrobiło się niespokojne. Zaczęło błyskać, zerwał się wiatr (choć już znacznie słabszy), a maszty gwizdały złowrogą melodię. – Nie wytrzymałam. Zrozumiałam, że w tej chwili nie jestem w stanie spać na łódce. Wzięłam dzieci, śpiwory i poszliśmy do pokoju, w którym przeczekaliśmy nawałnicę – mówi Joanna. – Gospodarz nie wziął za nocleg ani grosza. Noc była parna i gorąca. Zastanawiałam się, gdzie jest gorzej. Na jachcie, w niepewności, czy tutaj, w tej duchocie. Nazajutrz marzyłam, by jak najszybciej się znaleźć w samochodzie. Nie chciałam wracać jachtem. Byłam gotowa iść pieszo z Mikołajek do Rucianego. W końcu Paweł i Adam przekonali mnie, by jednak popłynąć. Pamiętam, że nawet pomagałam w pracach na pokładzie, gdy brakowało rąk. Kolejne dwie noce także były niespokojne. Przywiązywaliśmy nasz jacht tyloma linami, że wokół pokładu powstawała wielka pajęczyna.

Żadnych Mazur w najbliższym czasie

To było ich postanowienie złożone w drodze powrotnej do domu: „Żadnych Mazur w najbliższym czasie”. Po roku Paweł znów wyskoczył na chwilę na Drawsko, a Tomek postanowił zapisać się na wakacyjny kurs żeglarski, ale razem, w rodzinnym rejsie, nie żeglowali od czterech lat. Marta (dziewięć lat) do dziś boi się fal. Joanna mówi, że w najbliższy mazurski rejs zabierze ich dopiero syn Tomek, dziś 16-latek. Tomek zdobył patent żeglarza i drugi rok z kolei wyjechał na Mazury z firmą Róża Wiatrów. Pływał z młodzieżową załogą i instruktorem. Sporo się nauczył. – Na początku bałem się Mazur, bo miałem w pamięci to, co się wtedy wydarzyło. Dziś biały szkwał traktuję jak pierwszą lekcję. Bardzo surową, ale być może potrzebną.

Płynąc w dwutygodniowym rejsie przez całe Mazury, Tomek codziennie wieczorem wysyła do mamy SMS: „Jesteśmy na miejscu, wszystko okej, jest super.”

Krzysztof Olejnik

W sierpniu przypada czwarta rocznica pamiętnej burzy, która przeszła nad Mazurami w 2007 roku. Zginęło wówczas 12 żeglarzy. W Mikołajkach zanotowano największą siłę wiatru w historii pomiarów (126 km/h – 12 stopni w skali Beauforta). Fale i wiatr wywróciły dziesiątki jachtów, najwięcej na Jeziorze Mikołajskim. Ratownicy WOPR uratowali 87 żeglarzy. Wśród uratowanych tylko trzy osoby miały na sobie kamizelki ratunkowe.

 

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości