Magazyn Wiatr - portal żeglarzy i pasjonatów sportów wodnych

Tomasz Cichocki. Rejs w trzech aktach

  • Krzysztof Olejnik, Wiatr
  • środa, 25 lipca 2012

Rejs w trzech aktach

Tomasz Cichocki dla magazynu „Wiatr”

Akt pierwszy. Awaria steru, utrata przytomności i zawinięcie do portu

W połowie września 2011 roku mijam Przylądek Dobrej Nadziei. Przede mną Ocean Indyjski, żeglarska karuzela, miejsce, które normalnie należałoby omijać. Tu dopada mnie pierwszy naprawdę poważny sztorm. Rozpoczyna się wielodniowa walka. Aż nadchodzi ten pechowy dzień. Wieje ponad 40 węzłów. Bladym świtem słyszę potężne uderzenie. Nie wiem, co to jest. Może pień drzewa lub dryfujący kontener, w każdym razie coś naprawdę dużego. Ster zostaje zablokowany. Natychmiast wypinam samoster. Od razu czuję, że coś z płetwą jest nie tak. Czy będę mógł płynąć dalej? Jak poważna jest awaria? Dziesiątki myśli przebiega mi przez głowę. A ponieważ złe wydarzenia często chodzą parami, jedna z fal obraca łódkę i tracę równowagę. Upadam na gródź. Pęka mi żebro. Na chwilę tracę przytomność. Nie wiem, ile czasu jestem bez świadomości, ale kiedy ją odzyskuję, w kokpicie jest kałuża krwi. Mam rozciętą głowę, potrzebnych jest 12 szwów. Ale teraz nie jest to najważniejsze.

Telefonicznie konsultuję się z Piotrem Kotem ze stoczni Delphia Yachts. Próbujemy wspólnie ocenić uszkodzenie. Piotr namawia mnie, bym skierował jacht do najbliższego portu. Ale przecież mam do niego ponad 700 mil, jestem już na długości geograficznej Madagaskaru. Musiałbym się cofać ku brzegom Afryki pod wiatr, halsując w bardzo trudnych warunkach. Na dodatek z bolącym żebrem. Dwa dni bronię się przed podjęciem decyzji o przerwaniu rejsu. W końcu jednak postanawiamy: „Polska Miedź” dotrze do Port Elizabeth.

Podczas mojej dwutygodniowej mozolnej jazdy „pod górę”, stocznia z Olecka dostarcza do RPA nowe urządzenie sterowe. Naprawa, badania lekarskie, a później krótkie rejsy testowe – wszystko to trwa dwa tygodnie. Ani przez chwilę nie biorę pod uwagę zakończenia wyprawy, choć przecież moja próba miała być rejsem bez zawijania do portów. W końcu wracam na ocean…

Akt drugi. Trzy wielkie fale niszczą antenę i żywność

Jest listopad. „Polska Miedź” wciąż na Oceanie Indyjskim. Kolejny sztorm. W jacht uderzają trzy wielkie fale. Przychodzą niemal z boku, z kierunku, z którego nikt by się ich nie spodziewał. Woda pchana przez wiatr zderza się z wypiętrzeniami morskiego dna i prądami. Powstają fale, które niemal wyrzucane są w górę. Pierwsza obraca łódkę dziobem do siebie. Druga wdziera się na pokład, zrywając antenę, szprycbudę i niszcząc relingi. Tracę łączność telefoniczną. Trzecia fala wdusza jacht pod wodę i obraca. Przez głowę przebiega mi myśl, że kadłub tego nie wytrzyma. Top masztu znajduje się pod powierzchnią oceanu. Woda dostaje się do wnętrza. Niszczy tablicę nawigacyjną, ogrzewanie i żywność. Tracę prawie połowę zapasów. Głównie tych najcenniejszych, przechowywanych po domowemu, w słoikach. Na ziemi istne pobojowisko. Kasza, ryż, mąka, cukier, oliwa – wszystko pływa i miesza się jak w mikserze. Rozpoczynam sprzątanie. Dziesiątki ciężkich wiader muszę wynieść na zewnątrz i z bólem serca wyrzucić za burtę.

Przede mną południowe brzegi Australii, cały Pacyfik, Horn i Atlantyk. Około 200 dni żeglugi. Czy starczy mi jedzenia? Trudno to oszacować w jachtowym rozgardiaszu. Postanawiam oszczędzać. Ponieważ żywność w otwartej puszce szybko się psuje, nie dzielę puszek na dwa dni. Po prostu jem teraz co drugi dzień.

Akt trzeci. 42 dni bez znaku życia

Po awarii silnika, który odmawia współpracy przed Hornem, wiem, że ostatni etap rejsu będzie bardzo trudny. Brak silnika to brak prądu. A także kłopoty ze zlokalizowaniem jachtu przez organizatorów rejsu. Zdaję sobie sprawę, że każdy tydzień bez znaku życia, bez informacji, że jacht płynie i nic mi nie jest, oznacza rosnące zaniepokojenie rodziny, przyjaciół i wszystkich, którzy śledzą wyprawę. Ale co mogę zrobić? Jakie mam wyjście? Nie mam na pokładzie zwykłego telefonu satelitarnego. Polegałem na antenie, która jest zniszczona. Mam dwie możliwości. Mogę zawinąć do najbliższego portu, pójść do budki telefonicznej, zadzwonić do Polski i powiedzieć: „Cześć, tu Tomek. Nic mi nie jest”. Wybieram drugi wariant, czyli kontynuowanie rejsu…

Tomasz Cichocki

Tomasz Cichocki płynął na jachcie typu Delphia 40.3 przygotowanym na ten rejs przez stocznię Delphia Yachts. Projekt wspierały firmy: KGHM Polska Miedź, PGNiG, Delphia Yachts, Dialog, Bakista, Harken, Musto, Eljacht, Nautica, Ocean Sails. Szefem projektu był Krzysztof Mikunda z olsztyńskiej agencji reklamowej Matrix. Celem wyprawy Around The World Delphia Project było samotne opłynięcie świata bez zawijania do portów, pod polską banderą, na jachcie polskiego projektanta wybudowanym w polskiej stoczni i przy wsparciu polskich firm.

———-

Cichocki popłynie samotnie jeszcze raz

„Polska Miedź” powróciła do Brestu po 312 dniach okołoziemskiej żeglugi

Tomasz Cichocki schudł podczas rejsu prawie 30 kilogramów. Prawie przez pół roku jadł co drugi dzień. Od przylądka Horn do Francji płynął z popsutym silnikiem i bez prądu. Nie miał łączności. Kawa skończyła się mu dwa miesiące przed metą. A jedzenie cztery dni przed zawinięciem do Brestu. Mimo to mówi, że spełnił swoje największe marzenie. I już za rok chce ponownie wyruszyć w samotny rejs dookoła świata. – Mam nadzieję, że tym razem uda się opłynąć ziemię non stop, bez zawijania do portu – mówi Tomasz Cichocki.

Wracając do Europy przez Atlantyk, Tomasz Cichocki robił listę zakupów. Zapisywał wszystko, co chciałby zjeść po zejściu na ląd. Arbuz, czekolada, winogrona, lody, delikatna ryba, białe pieczywo. – Miałem ochotę na wszystko, co nie jest konserwą – mówił nam kilka dni po powrocie do kraju.

Ale w trakcie rejsu, gdy brzegi Europy wydawały się niemal na wyciągnięcie ręki, kapitan Cichocki myślał nie tylko o przyjemnościach lądowego życia, ale też o swej kolejnej wyprawie. – Nie ma sensu rozmyślanie o tym, co już za rufą. Nie ma czasu na refleksję, rozpamiętywanie wydarzeń czy „wizyty w zakładach pracy”. W przyszłym roku chcę jeszcze raz wypłynąć w okołoziemski rejs. By to się udało, przygotowania muszę rozpocząć natychmiast. Wierzę, że sponsorzy znów mi zaufają – mówił nam w połowie maja.

Kapitan wrócił do Polski, by wykonać niezbędne badania lekarskie i spotkać się ze sponsorami wyprawy. Tymczasem we Francji stoczniowy serwis przygotowuje jacht do powrotu przez Kanał Angielski i Morze Północne. Być może „Polska Miedź” przypłynie do kraju bez Tomasza Cichockiego na pokładzie, ale wiemy, że kapitan najchętniej od razu wróciłby na jacht. – Gdyby to zależało tylko ode mnie, natychmiast pojechałbym do Brestu, by poprowadzić „Polską Miedź” do Sopotu – przekonuje.

 

Wiatr portal dla żeglarzy

Witamy na portalu Wiatr.pl

Zaloguj się i odkryj nowe możliwości